Encyklopedia Rocka

Zaczęło się od iskry...

Sonic Higways (2014 r.) Reżyseria: Dave Grohl Dave Grohl wydaje się gościem, którego nie sposób nie lubić. A przecież wszędzie go pełno (ot, ostatnio zaskoczył mnie epizodem w Muppetach), aż strach otworzyć lodówkę... Tak jak ciężko wyobrazić sobie jakikolwiek rockowy album składankowy bez Jeffa Scotta Soto, tak ciężko natrafić ostatnimi laty na muzyczny projekt, w którym palców nie maczał lider **Foo Fighters**. Ale o dziwo efektem wcale nie jest przesyt, a zwiększona liczba fanów. Niezwykle sympatyczny, acz niewątpliwie nie mogący usiedzieć w miejscu muzyk po cichu dołączył też do rockowych krezusów i ponoć to trzeci najbogatszy perkusista, zaraz po Ringo Starrze i Philu Collinsie. W przeciwieństwie do wielu gwiazd, pozostał jednak skromnym chłopakiem ze sporym dystansem do siebie, w którym wciąż jest chłopięcy żar, entuzjazm i w którym wciąż maksymalnie buzuje rockowa energia. Oj, myślę, że w Polsce niekoniecznie zdajemy sobie sprawę ile ten gość znaczy w Stanach. Coś jak z Van Halenami czy panem Bon Jovi. Oczywiście zwracał na siebie uwagę w **Nirvanie**, ale moją atencję na dobrę zwrócił w jednym z pierwszych wielkich hitów **Foo Fighters**, //Learn to Fly// z zabawnym teledyskiem, na który natrafiłem na świętej pamięci stacji Wizja TV. Skądinąd, dopiero po latach zrozumiałem fenomenu tego utworu. Zresztą tak, jak i innych hitów tej grupy, których zwyczajnie nie "czułem. Coś zaczęło we mnie pękać przy okazji uzupełniających jedną ze składanek //Wheels//, ale na dobre tę formację doceniłem dopiero wraz z bardzo dobrym //**Wasting Lights**//. Dave Grohl? Ostatnio mam wielką ochotę się z nim spotkać i po prostu przybić mu piątkę za to, co robi. A niech mnie, też dołączyłem do grona fanów. Jak on to robi? Od niedawna Grohl zasmakował w filmach, ale będąc po tej drugiej stronie kamery... Najpierw, przy okazji poprzedniego albumu, dostaliśmy //Back and Forth// o historii grupy, potem //Sound City// o słynnym studio nagraniowym. I w końcu //Sonic Highways//, powstałe przy okazji albumu o tym samym tytule. Albumu, o którym było bardzo głośno. Grupa (a pewnie w rzeczywistości sam Grohl) zdecydowała się bowiem na nagrywanie w ośmiu różnych studiach nagraniowych, znajdujących się w ośmiu ważnych dla amerykańskiej kultury muzycznej miastach: Chicago, Waszyntonie, Nashville, Austin, Los Angeles, Nowym Orleanie, Seattle i Nowym Jorku. Ba, przy okazji muzycy z Grohlem w roli - jakżeby inaczej - reżysera, nakręcili serial, który z założenia miał prezentować muzyczną historię, muzycznego ducha tych w większości (bo jednak scena Austin niekoniecznie jest szeroko znana, a przynajmniej kojarzona z tym miastem) rozpalających myśli każdego fana muzyki aglomeracji. Szumu narobili przy tym co nie miara, marketingowy majstersztyk. Ale i wyszły z tego jakieś niedomówienia, dziwne oczekiwania. Nie ja jeden gdzieś przeinterpretowałem ich pomysły i zacząłem sobie wyobrażać każdy utwór w innej stylistyce. A to jazzik z Nowego Orleanu wymieszany z bagiennym funky, a to ciemne posępne bluesidło z bluesbrotherowskich Chicago, przełamane słonecznym punkiem rodem z Kalifornii, po czym smaczek okołonirvanowy z Seattle, a w końcu country'owo zabarwione honky-tonky "direct from Nashville" a'la "Good Ole Boys". A tymczasem to nie tak. Kiedy pierwszy raz słuchałem albumu byłem rozczarowany, że to takie zwykłe **Foo Fighters**. Album fajny, ale oczekiwania były inne. I z tego co czytałem, nie byłem jedyny. Nie siadłem natomiast do wylewania swojej żółci w ramach jakiegoś rockersowego felietonu. Zasiadłem do HBO 2 i serialu "Sonic Highways". I zrozumiałem o co w tym wszystkim chodzi. Serial "Sonic Highways" daje nam bowiem olbrzymią szansę zajrzenia za kulisy powstawania albumu, procesu twórczego, który za nim stoi. Nie, album i jego historia nie są tu najważniejsze, są subtelnie, umiejętnie ukryte gdzieś w tle, pokazane na drugim planie. Główną oś każdego z odcinków stanowią wypowiedzi muzyków związanych ze sceną danego miasta i sporo fragmentów muzycznych ją charakteryzujących. Ale gdzieś pomiędzy widzimy zjeżdżający do kolejnego studia sprzęt **Foo Fighters**, dyskusje muzyków nad jakimiś szczegółami czy skupionego na pisaniu słów Dave'a Grohla. Zawsze na sam koniec oglądamy zespół odgrywający utwór z płyty w całości z wyświetlanym tekstem (tzw. "lyric video"). Chłoniemy klimat danego miasta i słuchając historii i opowieści zebranych gości, zaczynamy chwytać subtelne aluzje i metafory z tekstów piosenek, dostrzegać niewidoczne przy szybkim słuchaniu detale (od drobnych, jak świadome sprzężenie w solówce //Something From Nothing// po udział Preservation Hall Jazz Band w //In The Clear// czy zespołu smyczkowego w //I Am The River//) czy znaczenie udziału gościnnych muzyków. Nagle robi się nam zwyczajnie wstyd. Słuchamy muzykę pobieżnie, singlowo, gdzieś w komunikacji miejskiej czy samochodzie. Jako tło do pracy czy rozrywki. Jeżeli szybko nie wpadnie nam w ucho zmieniamy utwór na następny. Nie mamy czasu wyłapywać niuansów brzmieniowych. Nie wsłuchujemy się w teksty. Nie powiem, dopiero oglądając "Sonic Highways" zwróciłem uwagę na pewne znakomite smaczki, na ciekawe teksty. Ileż to już czytałem krytycznych recenzji tej płyty, z których zarzuty sypią się jak domek z kart po obejrzeniu jakiegoś odcinka i poznania jakiegoś utworu w szczególe... Jakże inaczej spogląda się na ten album po obejrzeniu serialu! A nie było wcale z tym serialem tak różowo. Mimo, że możemy oglądać go na antenie HBO (w Polsce HBO2), to jednak stacja nie była specjalnym entuzjastą tego projektu i generalnie dzieło w znacznej mierze zespół współfinansował sam. Zapowiedziano już wydanie na DVD (miejmy nadzieję, że również w polskiej wersji językowej, wszak tłumaczenie już jest), co chyba świadczy o tym, że jest nieźle. Przyznam, że oczekiwania, tak jak i w przypadku płyty miałem nieco inne i początkowo czułem się lekko rozczarowany. Myślę, że zdecydował o tym lekki chaos, który charakteryzuje szczególnie pierwszy odcinek, poświęcony Chicago. Skakanie z tematu na temat, brak jakiejś myśli przewodniej, ot taki chyba charakterystyczny dla Grohla artystyczny nieład. A to rozmowa z kuzynką, a to z Buddy Guyem, a to fragmenty ze studia i dyskusja o solówce, by za chwilę przejść do historii bluesa... Choć patrząc z perspektywy ośmiu odcinków, wydaje mi się, że ten chaos jest w pełni kontrolowany, a wraz z kolejnymi odcinkami widz się do niego przyzwyczaja i w żaden sposób nie zakłóca to odbioru całości. Druga rzecz, którą inaczej sobie wyobrażałem to sposób pokazania miast. Jako osoba zafascynowana amerykańskim kulturą i kontynentem, zarówno pod kątem ludzi, przyrody, jak i wielkomiejskich przestrzeni, ubzdurałem sobie, że będzie to również krótka podróż po najbardziej charakterystycznych dla danych miast budynkach, miejscach czy ogólnie przejażdżka po mieście dla "poczucia klimatu". Sears Tower (teraz znane już jako Willis) w Chicago, Space Needle w Seattle, French Quarter i Crescent City Connection w Nowym Orleanie... To wszystko tu jest, ale gdzieś szybko przewija się w tle, choć trochę inaczej jest w przypadku Nowego Jorku. I dobrze, bo nie o to tu chodzi. Serial opowiada o miejscach, ale w tych miejscach najważniejsi są ludzie. Acz tu i ówdzie nie zapomniano o pokazaniu skąd pewne tradycje i historie pochodzą, jak i opowiedzeniu o tragediach huraganu Katrina czy 11 września... We wszystkich miastach jesteśmy dobrze wprowadzeni w ich scenę muzyczną i jej najważniejszych przedstawicieli. Z ogółu szybko wchodzimy jednak w szczegóły, wgłębiając się wybrane jej aspekty, dobrane według personalnego klucza Grohla. Ci, którzy siedzą w klimatach **Foo Fighters** i śledzą działania lidera grupy od razu rozpoznają konkretnych gości i przedstawiane zespoły. A gości przewija się multum i są to zarówno legendy, muzycy z absolutnego topu, jak i Ci mniej znani, ale mający sporo ciekawych przemyśleń i historii do opowiedzenia. Owszem, można czasem z tego względu czuć niedosyt, że czegoś brakuje, ot chociażby z tego powodu, że w odcinku z Los Angeles skupiamy się niemal wyłącznie na klimatach pustynnych, stonerowych, pomijając lokalną scenę punkową. Że wszędzie pomijane są klimaty cięższe metalowe, a sami metalowcy są często sprowadzeni przez interlokutorów Grohla do roli cyrkowców z ekwilibrystycznymi umiejętnościami zasuwania po gryfie. Jednakże nie należy traktować tego jako wadę serialu. Serialu, w którym z kolei nie brak klimatów od rocka bardziej oddalonych, ot chociażby oglądając odcinek o Nashville mamy okazje dogłębnie poznać dobrze scenę country, przy wizycie w Nowym Jorku sporo słuchamy o tamtejszym hip-hopie, w Nowym Orlenie zahaczamy o tamtejsze klimaty jazzowe, a przy okazji Waszyngtonu przybliżana nam jest fascynująca scena go-go. Każdy odcinek to masa ciekawych informacji i ciekawej muzyki. Sam zdziwiłem się jak dużo jeszcze nie wiem, ile z "Sonic Highways się dowiedziałem". Silne naznaczenie serialu personalnymi wrażeniami i preferencjami muzyków ma niezaprzeczalny urok i atut. Szczególnie widać to w odcinkach poświęconych Waszyngtonowi, Seattle i Los Angeles. To pierwsze to miejsce muzycznego wychowania Grohla, który wszak pochodzi z okolicy, nie dziwota więc, że z wielką atencją omawia swoje młodzieńcze lata, kładąc nacisk na mu bliską lokalną scenę hardcore'ową, że odwiedzamy jego matkę. Seattle - wiadomo, **Nirvana**, a w związku z tym i piękne, i trudne, ciężkie wspomnienia... I Los Angeles, rodzime miasto Pata Smeara, na które mocno spoglądamy z jego perspektywy opowieści o słynnym **Germs** z Darbym Crashem na czele. Pełno tu fascynujących historii. A niezwykle ważnymi bohaterami każdego z odcinka są też niezwykłe studia nagraniowe, w których grupa nagrywa kolejne utwory. Te studia i losy osób nimi zarządzających są solą każdego z odcinków. Od Electrical Audio Studios Steve'a Albini, poprzez Southern Ground Zaca Browna, Rancho de la Luna Freda Dake'a, i Davida Catchinga, Robert Lang Studio aż po Magic Shop Steve'a Rosenthala. Co za miejsca, co za historie, co za ludzie! Największym zaskoczeniem była jednak końcowa krótka rozmowa Grohla z Barackiem Obama. I tu się dostał! Prezydent USA całkiem zgrabnie podsumowuje amerykańską scenę muzyczną, na co chwilę później Grohl nakłada trochę niepotrzebną, typowo amerykańską pompatyczną przemowę. Ale wybaczamy mu, bo zrobił doprawdy kapitalny serial. Przepełniony fascynacją muzyką rockową, ale nie tylko, może lepiej - przepełniony fascynacją muzyką. Ale i nostalgią i smutkiem, że pewne zjawiska zanikają, że coś bezpowrotnie we współczesnym świecie ginie, zanika... Polecam każdemu fanowi dobrej muzyki. I amerykańskiej popkultury. Konserwator rockowej sztuki? Rockowy ambasador? Dave Grohl kocha rocka całym swoim sercem. I wiele dobrego dla tej muzyki robi. Cholera, więcej takich!