6 / 10
Maciej WilmiĹski
Nie rozumiem dlaczego //**The Endless River**// przedstawiany jest jako nowe, pełnoprawne wydawnictwo **Pink Floyd**. Dla mnie to tylko i aż suplement do dyskografii, świetna ciekawostka dla wielbicieli grupy, ładny hołd dla przedwcześnie zmarłego Ricka Wrighta. Mamy tu bowiem do czynienia z pochodzącymi jeszcze z sesji towarzyszących nagrywaniu **//The Division Bell//** (rok 1993) niespełna godzinnymi muzycznymi impresjami, spośród których połowa nie trwa nawet dwóch minut, a zaledwie jeden z osiemnastu utworów zawiera partie wokalne. Skoro jednak mamy traktować to jako pełnoprawny album, to i tak go oceniajmy.
Nie owijajmy w bawełnę, to nie jest wielkie, porywające dzieło mogące stawać w szranki z wcześniejszymi dokonaniami zespołu. Ba, momentami jest to muzyka wręcz zaskakująco przeciętna. Ale i niewątpliwie potrafiąca przyciągnąć słuchacza na dłużej, zaintrygować, zauroczyć. Są piękne momenty, jak wokalny, odbiegający charakterem od reszty materiału, zatem nieprzypadkowo zestawiony na końcu //Louder Than Words//, utwór który i pod kątem klimatu, i tematyki tekstu doskonale wkomponowałby się w **//The Division Bell//**, utwór który stanowi największą muzyczną wartość tego wydawnictwa. Słuchając całości, zachwycają jednakże pojedyncze momenty, nie całe utwory. Choć właściwie ciężko mówić tu o utworach, bo wędrujemy przez całość niczym przez jeden, nieprzerwany jam, do czego nawiązuje skądinąd trafny tytuł albumu. Słyszymy dźwięki ładne, momentami piękne, ale w większości nie niosące za sobą większego ładu emocjonalnego, jakby puste.
Całość podzielono na cztery części, mające odnosić się do dwóch stron dwóch płyt winylowych. Najciekawsza jest dla mnie część druga - z utworami najbardziej tajemniczymi, niepokojącymi, intrygującymi muzycznie (ciekawe brzmienia i solówki Gilmoura oraz nerwowe, syntazatorowo - klawiszowe dźwięki w //Sum// czy szamańskie perkusjonalia Masona w //Skins//, które przypominają nam o istnieniu tego muzyka w składzie, ale i o //Saucerful Of Secrets//), choć zwieńczona jest ona dość banalnym, utrzymanym w weselszym nastroju //Anisina//. Warto zatrzymać się też przy ciekawym organowym //Autumn 68// z cześci trzeciej, znakomicie wplecionym w dwie części //Allons-Y// i obok //The Lost Art Of Conversation// chyba najmocniejszym zaznaczeniu się Ricka Wrighta na płycie. Sam tytuł wcale nie koresponduje z //Summer 68//, to naprawdę wykonanie z tego roku z Royal Albert Hall z dogranymi współcześnie partiami innych muzyków.
Od pierwszego do ostatniego dźwięku płyty nie ma praktycznie żadnego zaskoczenia, momentami wręcz razi wtórność używanych środków wyrazu. Bez trudu możemy wskazać niezliczone tropy czy wręcz całe frazy kierujące nasze myśli ku wcześniejszym wydawnictwom zespołu, czego najwyraźniejszym przykładem ożywiające atmosferę //Allons-Y// z charakterystycznym gitarowym riffem kierującym myśli ku //**The Wall**//, //It's What We Do// przypominające kolejną część //Shine On You Crazy Diamond// czy //Sum//, którego wstęp przypomina jeszcze dawniejsze dzieje. Jednak w sposobie produkcji wyraźnie słychać czas, kiedy ta muzyka powstawała, a brzmienie albumu przypomina wspomniany //**The Division Bell**//, ba, nawet słyszymy Stephena Hawkinga (//Talkin' Hawkin'// nawiązujące do //Keep Talking// z tejże płyty).
Odnoszę wrażenie, że **//The Endless River//** oferuje nam możliwość przeniesienia się do sali prób zespołu. Mamy okazję przysłuchać się improwizacjom, szkicom jakichś gotowych utworów, docenić znakomitą interakcję i chemię między muzykami. I choć jest to ciekawe, fajne przeżycie, to jednak szkice pozostają szkicami. Doceniamy możliwość poznania zespołu od "kuchni", ale jednak chcemy delektować się pełnoprawnym produktem, a nie samym procesem tworzenia. Do tego okładka. Na granicy kiczu i jak dla mnie bardzo daleka od wcześniejszych kopert zdobiących wydawnictwa zespołu.
Nie, **//The Endless River//** to po prostu dodatek do bogatej dyskografii **Pink Floyd**, nie jej pełnoprawna część.
Data dodania: 13-11-2014 r.