Encyklopedia Rocka

6 / 10

Maciej Wilmiński

//We are survivors/The ones left behind/The last of our legacy/The last of our kind// - śpiewa Justin Hawkins w tytułowym numerze z najnowszej płyty **The Darkness**. I właśnie za to tych nieprzystających do dzisiejszego świata szaleńców lubię, dlatego im kibicuję. W zunifikowanym, coraz bardziej nudnodosiebiepodobnym, zglobalizowanym świecie tacy oryginałowie są na wagę złota. W czasach, gdy młodzi chowają swoje własne "ja" w retro-naśladownictwie, w efekcie czego stara Rockowa Gwardia nie może przejść na emeryturę, musząc (hehe) celebrować 50-lecie zawodowej pracy (vide: **Scorpions**), bo następców nie widać, młodzi, zdolni są na wagę... Stop! Przecież Justin Hawkins ma 40 lat, Dan Hawkins - 39, a Frankie Poullain, ojojoj, niemalże 50 na karku... Jak ten czas leci! Zgubił mnie ledwie 15-letni staż kapeli, skromny dorobek płytowy i szaleństwa sceniczno-wizerunkowe godne 20 latków chcących zrewolucjonizować świat. Mniejsza o metryki, **The Darkness** to zjawisko cholernie potrzebne na muzycznej rockowej scenie w drugiej dekadzie XXI wieku. Znakomicie śpiewający wokalista, szarżujący na granicy przyzwyczajeń słuchaczy i autoparodii, buzujący testosteronem i samouwielbieniem samiec-alfa, do tego znakomicie grający na pięknie brzmiącej gitarze, umiejący oczarować chwytającymi za serce solówkami. Gdzie znajdziecie takiego lidera? W tle - jak to w każdej kapeli - pracuś, skromny, nierzucający się w oczy brat lidera, Dan (a może właściwy lider?), wreszcie elektryzujący basista Frankie z imidżem - marzeniem ginących wielbicieli pudel metalowych klimatów. Obsługa garów ostatnio z problemami, ale stanowisko to objął ostatnio ktoś o głośnym nazwisku i znakomitymi genami - Rufus Taylor. Tak, tak, syn Rogera z **Queen**. Ale na płycie zdążyła zagrać jeszcze Emily Dolan Davies. Tak, ciężko przeboleć, że zespół ma problemy ze stworzeniem muzyki na miarę oczekiwań, muzyki dorównującej ekscytującemu debiutowi, który w 2003 roku chyba nieco przedwcześnie, a zdaniem wielu - niezasłużenie - wystrzelił kapelę na szczyty Olimpu. Czy naprawdę nie ma mocy, żeby przebić //**Permission To Land**//? Cóż, niestety, w przypadku //**Last Of Our Kind**// mamy powtórzenie syndromu drugiego albumu. I tak, jak //**One Way Ticket To Hell... And Back**// przygasił entuzjazm tłumów po ekscytującym debiucie, tak drugi album po wskrzeszeniowym //**Hot Cakes**// znów gasi żar radości z powrotu z dobrą płytą i znakomitej trasy koncertowej. To niestety płyta - wbrew mej początkowej reklamie - zbyt przeciętna, nie wznosząca się na oczekiwane wyżyny. Co nas może zaczarować? Na pewno trzy pierwsze numery. Wspomniany tytułowy prezentuje wszystko co w **The Darkness** najlepsze, przyciągając zawadiackim, zwariowanym hawkinsowym refrenem (wyśpiewanym ze wsparciem ponad 200 fanów), zgrabnymi melodiami i gitarowymi popisówkami najwyższej półki, z umiejętnie budowanym napięciem. //Open Fire// to z kolei świadome puszczanie oczka do słuchacza riffem i brzmieniem żywcem imitującym najlepsze czasy **The Cult**, zaskakująco inaczej śpiewającym Justinem i prostym, zapamiętywalnym wykrzyczanym refrenem z dośpiewywaniem szczegółów. No i bujające //Barbarian// ze znów modnym tematem Wikingów w warstwie tekstowej, ładnie tnące gitarami, choć nieco rozczarowujące onomatopeicznym wyciem w refrenie. I co, to tyle? Na wielu zadziałać mogą ballady, urokliwe i utrzymane w doskonale znanym fanom, specyficznym, nostalgicznym klimacie. Pal licho, że muzycznie są dość banalne i nie mogą równać się z //Love Is Only A Feeling// czy //Dinner Lady Arms//. Jest w nich wciąż to coś, co chwyta za serce, za gardło. Zarówno //Wheels Of The Machine//, jak i //Conquerors// będące debiutem wokalnym... Frankiego Poullaina, który dzielnie wyśpiewuje kolejne wersy mając w sukursie queenowe chórki Justina. Ba, są momenty, że i Frankie jedzie falsetem! Podobny nastrój słyszymy też w nieco żywszym, bazującym na ekstatycznym, doremifasolowym riffie (pamiętacie solówkę z //A Kind Of Magic// **Queen**?), radosny //Sarah O'Sarah//. Niestety, to rzeczywiście byłoby na tyle. Pozostałe utwory wiele obiecują, ale niestety nie przekonują jako całość. //Roaring Waters// zapowiada się znakomicie potężnym riffem z australijskiej szkoły klasyków, zeppelinowym nastrojem i ciekawymi gitarowymi pasażami, ale niestety rozmywa się w słabych zwrotkach i nijakim refrenie, progresywny, ambitny //Mighty Wings// ze - znów - zaskakująco ostrym, metalowym i klasowym riffowaniem pęka w szwach w nazbyt udziwnionych, kiczowatych odlotach wokalnych Hawkinsa, które maskują braki pomysłów na dobre melodie. //Mudslide// zaciekawia tylko nawiązaniem do boogie-klimatów **ZZ Top**, //Hammer & Tongs// to kolejna nieudana próba stworzenia hita na bazie archetypowych rockowych zagrywek, acz przyjemnie tu słuchać braterskich gitarowych duetów. W każdym z tych numerów czegoś zabrakło, nie przekonują one jako całokształt, nie zapadają w pamięć. Czyli co, mamy się pogodzić z tym, że to co najlepsze już było? Ja tam daję im jeszcze jedną szansę. Mam do nich słabość, to fakt.
Data dodania: 17-06-2015 r.

Last Of Our Kind

The Darkness

Data wydania: 2015

Wytwórnia: Canary Dwarf

Typ: Album studyjny

Producent: Dan Hawkins

Gatunki: