9 / 10
Maciej WilmiĹski
Ta płyta miała dać ostateczną odpowiedź co z flagowym okrętem świata metalu - czy ostatecznie utonie czy jednak się podniesie. Wóz albo przewóz - innych możliwości nie było. Po zaprezentowaniu okładki większość krytyków naostrzyła już pióra, szykując się do tekstu o gwoździu do trumny **Metalliki**. Nastąpił jednak prawdziwy cud i szybko trzeba nanosić korekty - oto dostaliśmy płytę, która przyciąga słuchaczy jak magnes...
Może mało kto się do tego przyznawał, ale po cichu każdy liczył na dobry materiał. Jednak czy ktoś spodziewał się, że będzie aż tak dobrze? To naprawdę znakomity album, od którego ciężko się oderwać.
**Death Magnetic** to granie pełne wigoru, radości i świeżości. Granie bezkompromisowe - ciężkie szybkie i - co najważniejsze - porywające. Tak, wrócili do thrashu. Ale do thrashu brzmiącego współcześnie a zagranego w starym dobrym stylu - odpowiednio połamanego, pokotłowanego, z licznymi zmianami tempa, co chwila zmieniającymi się riffami, ciekawymi gitarowymi pasażami i przejściami. Większość utworów trwa ponad 7 minut (jest nawet prawie dziesięciominutowy, bardzo udany numer instrumentalny!) i dzieje się tu naprawdę dużo ciekawych rzeczy. Jest co odkrywać i co słuchać.
Przy okazji tego albumu przypomnieliśmy sobie, że ten zespół tworzą naprawdę świetni muzycy. Że Hetfield to cholernie charakterystyczny wokalista (choć w pierwszym utworze zaczyna linią wokalną w stylu pierwszych płyt **System of a Down**), potrafiący nawet w tych najostrzejszych utworach zaczarować melodią. Okazało się, że nawet znienawidzone, zmanierowane "yeah" potrafi zabrzmieć świetnie (refren //All Nightmare Long//). Że Ulrich to wcale nie biznesmen tylko perkusista i to taki, który potrafi swoją grą naprawdę zachwycać. Może to wpływ jak zawsze znakomitego Trujillo? Dla mnie jednak największym bohaterem tego albumu jest Kirk Hammett. Zakaz solówek na **St.Anger** przyniósł efekty. Już w //That Was Just Your Life// słyszymy solówki gitarzysty, który znów poczuł wolność i którego rozsadza inwencja i pomysłowość. Polecam szczególnie solo w //All Nightmare Long// - mnie dosłownie zwaliło w nóg. A jest jeszcze zaskakujące slayerowe wymiatanie w //The End of The Line//, czy porywające brzmienia w //The Unforgiven III//. Wsłuchajcie się w solówki - warto, ta płyta przypomina, że są one esencją ciężkiej muzyki.
Jest tak dobrze, że słuchając aż żal wytykać jakiekolwiek niedociągnięcia i błędy. Po prostu puszcza się je mimo uszu. Naprawdę cholernie szkoda, że niektóre wstępy jakoś nie pasują do całych utworów (//Broken, Beat & Scarred//,//Cyanide//), a gdzieniegdzie instrumentalne fragmenty przypominają bezskładne naparzanie bez ładu i składu (//The End of the Line//) . Szkoda też, że najładniejsza melodia na płycie została "pożyczona" od Satrianiego (//The Day That Never Comes// czerpie z jego //Chords of Life//), a jedyny wolniejszy kawałek - //The Unforgiven III// - wypada żałośnie słabo i przypomina najgorsze chwile czasów (Re)Load.
Nie wiem czy to efekt kuracji **St.Anger**, czy zbawienny wpływ metod Ricka Rubina. Wiem jedno - zespół odzyskał tożsamość, wiarę w siebie i nagrał świetny album. Album, który był potrzebny nie tylko **Metallice**, ale i całej ciężkiej muzyce. Pytanie - tylko co dalej. Oczekiwania znów poszły mocno w górę - teraz czekamy na płytę wręcz idealna. Nie od dziś wiadomo, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Ale, cholera, stać ich na to !
Data dodania: 01-01-2012 r.
9 / 10
PaweĹ Tkaczyk
Do zapowiedzi, że **Metallica** powróci do swojego stylu z lat 80-tych zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Najgłośniej było o tym przed premierą **St. Anger**. Co z tego wyszło, każdy fan metalu wie... Tym razem zapowiedzi znów były szumne. Kilka nowych utworów prezentowanych podczas trasy koncertowej przed premierą może nie powalało melodyką, przebojowością, ale intrygowało skomplikowaniem w stylu **...And Justice For All** i zadziornością **Master Of Puppets**. Nadzieje fanów zdecydowanie odżyły, jednak nieufność pozostała.
Pomimo wszelkich przeciwności losu, jakie przez lata napotykała na swojej drodze **Metallica**, nareszcie się udało. **Death Magnetic** powala od początku do końca. Powala entuzjazmem, który bije z głośników. Powala luzem i pewnością siebie zarazem.
Powala też brzmienie, które nareszcie przypomina stare czasy. Słychać w grze całej czwórki luz i pewność siebie zarazem. Lars Ulrich znów gra "gęsto", prawie jak za czasów **...And Justice For All**. Hammett nie oszczędza swojej gitary i gra superszybkie solówki. James Hetfield niby stracił
już tą agresję w głosie z dawnych lat, jednak stara się bardziej, niż to bywało ostatnio, dzięki czemu czasami można usłyszeć dawną chrypkę.
Bicie serca przyozdobione po chwili w dźwięki niemalże identyczne jak te, które otwierały //Enter Sandman//. Kilka sekund i okładki z lat 80-tych stają przed oczami. Ostry gitarowy riff przeradzający się w szybką, thrashową kompozycję, która trwa i trwa. Ponad siedem minut na otwarcie? Czemu nie! W końcu średnia trwania kompozycji na //Death Magnetic// to około siedem minut. //The Way Just Your Life// idealnie spełnia zadania otwieracza - po wysłuchaniu tej kompozycji przychodzi ochota na więcej. W końcu kilkanaście lat czekania na starą **Metallicę** to szmat czasu, który może pobudzić solidnie apetyt. Dalej jest równie znakomicie. //The End of the Line// przywołuje na myśl momentami znakomite //For Whom The Bell Tolls//, a //Broken, Beat & Scarred// powala dynamiką i zadziornością.
W czasach największej świetności zespołu przyjął się zwyczaj, że numer cztery to ballada przeradzająca się w prawdziwego metalowego killera. Tak było na **Ride The Lightning** (//Fade To Black//), **Master Of Puppets** (//Welcome Home (Sanitarium)//), **...And Justice For Al** (//One//) i **Metallica** (//The Unforgiven//). Później zespół się zmienił to i obyczaje także. Po 17 latach mamy powrót do tego świetnego nawyku. Czwarte //The Day That Never Comes// zaczyna się jak spokojna, rockowa kompozycja by z biegiem czasu przerodzić się w szybką, metalową kompozycję z wieloma znakomitymi wstawkami melodycznymi czy kapitalnymi dialogami gitarowymi. Dalej nie zabrakło miejsca dla solidnego thrashowego rzemiosła w postaci //All Nightmare Long//, nawiązania do przeszłości w postaci kolejnej, trzeciej już części //The Unforgiven// czy rewelacyjnego instrumentalnego dzieła jakim jest //Suicide & Redemption//. 10 minut metalowego dialogu prowadzonego za pomocą instrumentów robi niesamowite wrażenie.
Żeby jednak wszystko nie było takie różowe, trzeba wytknąć jedną, za to sporą wadę **Death Magnetic**. Mianowicie - dźwięk. Nie brzmienie zespołu, które jest świetne tylko samo brzmienie wydania. Charczenie z głośników jest nie do wytrzymania na dłuższą metę... Być może
zostanie to poprawione i w przyszłości ukaże się jakaś reedycja...
To nie jest album idealny. W niektórych miejscach można wytknąć nudnawe fragmenty, czasem można by co nieco skrócić (//The Unforgiven III//), a niekiedy - wręcz przeciwnie (//Suicide & Redemption//). Jedno jest pewne - trzeba trochę przymknąć oko i ucho na wszelkie
niedoróbki produkcyjno - kompozytorskie, bo aż szkoda psuć sobie przyjemności słuchania.
Usłyszeć jeszcze raz, jak gra **Metallica** w starym stylu? Proszę bardzo. Wystarczy włączyć **Death Magnetic** i rozpocząć podróż w czasie...
Data dodania: 01-01-2012 r.
8 / 10
RafaĹ Biela
A kiedy umarła już wszelka nadzieja, **Metallica** podarowała nam **Death Magnetic**.
Nareszcie jest thrash metal. Nie namiastka, tylko prawdziwy, rdzenny thrash. Zagrany klasycznie, według najlepszych reguł gatunku, a jednocześnie brzmiący świeżo i nowocześnie. Długie, rozbudowane kompozycje, bogata struktura utworów, obfitujących w liczne zmiany tempa, a nade wszystko oszałamiający poziom techniczny – to chyba najbardziej zaawansowany instrumentalnie album zespołu! Stylistycznie płyta leży gdzieś w okolicach **... And Justice For All**. Połamane rytmy, częste zmiany riffów, ostre, techniczne granie. Jednocześnie słychać echa późniejszych dokonań, szczególnie w kwestii melodyjności wokali. I jest to połączenie niezwykle udane.
Już otwierające //That Was Just Your Life// powala. Krótki, spokojny wstęp i kolejne riffy, które stopniowo rozkręcają się aż do czadowej zwrotki i zbudowanego z dwóch motywów refrenu. To, na co trzeba zwrócić uwagę, to solówki – Hammet przeszedł tu samego siebie! Cała płyta pełna jest jego kapitalnych partii, w których słychać nie tylko szybkie przebieranie palcami po gryfie, ale też zmysł melodyczny i sporą dozę pomysłowości w doborze technik. Także riffy często oszałamiają, jak choćby w ostro wykostkowanym przejściu do zwrotki //All Nightmare Long//. Utwór ten jest w ogóle majstersztykiem – nietypowo zbudowany, pięknie stopniuje emocje, szczególnie w powoli narastającej zwrotce, żeby potem porwać słuchacza fenomenalnym, przebojowym refrenem (choć mam wrażenie, że kompozycja powiela pewne schematy z //Wherever I May Roam//). Podobnie znakomity, melodyjny refren jest jeszcze w //Judas Kiss//, z kolei w //Broken Beat & Scarred// podwójna stopa Larsa i zmasowany atak gitar wręcz masakrują słuchacza. Takiej **Metalliki** chce się słuchać! A obok wypełniającego większą część płyty czadu, znalazło się też miejsce choćby dla //Cyanide//, umiejętnie łączącego thrashową konwencję z melodyką z okolic //I Disappear//.
Jednak mimo niewątpliwych zalet, ciężko mi przejść obojętnie obok ewidentnych wpadek czy braków na tej płycie. Przede wszystkim za często ma się wrażenie, że zespół gra "o siedmiu zbójach", dokładając kolejne motywy i riffy niejako na siłę. Sprawia to, że kompozycje rozmywają się w ogólnym chaosie i zwyczajnie męczą słuchacza. Szczególnie słychać to w słabym i nudnym, instrumentalnym //Suicide & Redemption//, gdzie przez prawie 10 minut przeplatają się motywy dobre z przeciętnymi i zwyczajnie słabymi, bez większego sensu ani zamiaru. Ot, żeby utwór był dłuższy. Podobny niechlubny efekt osiągnięto w singlowym //The Day That Never Comes// – po spokojnym początku następuje szybka część, na którą panowie ewidentnie nie mieli pomysłu. Zresztą ten utwór w ogóle jest słaby, a nadto najeżony autoplagiatami: jego pierwsza część to mało oryginalny miks pomysłów z //Fade To Black// i //One//, przyprawiony dodatkowo zapożyczeniem melodii z //Chords of Life// Satrianiego. Wrażenie cytatu z przeszłości mam też podczas słuchania zwrotki //The End of the Line//, która brzmi jak ubogi krewny //Creeping Death//. Zwrotka //That Was Just Your Life// niebezpiecznie zbliża się do stylu wczesnego **System of a Down**. Natomiast wieńczące album //My Apocalypse// w ogóle wydaje się być archetypem thrashowego utworu, z motywami perkusji i gitar słyszanymi w dziesiątkach innych kompozycji. Jest to jednak utwór na poziomie, w przeciwieństwie do po prostu słabej i niepotrzebnej trzeciej części //The Unforgiven//.
I na koniec ostatni zarzut, mniej pod adresem zespołu, a bardziej ekipy technicznej. Pamiętacie niesławne brzmienie **St. Anger**? Niestety, **Death Magnetic** także cierpi na poważne problemy z dźwiękiem. Płyta przegrywa nierówną walkę z idiotycznym zjawiskiem, zwanym loudness war, czyli nagrywaniem muzyki jak najgłośniej, żeby bardziej zwracała na siebie uwagę. Skutkuje to fatalnymi zniekształceniami dźwięku, przesterowaniami w najmocniejszych momentach, nieprzyjemnymi trzaskami z głośników. Wydany na CD miks ścieżek ma też zaburzoną dynamikę i równowagę tonalną, z praktycznie niesłyszalnym basem i wyostrzonym, suchym brzmieniem gitar, co po prostu męczy podczas słuchania. Paradoksalnie, wersja płyty dostępna w grze Guitar Hero III jest tych błędów pozbawiona – brak jest zniekształceń, słychać bas, a gitary mają mięsiste, potężne brzmienie. Zupełnie zmienia to odbiór materiału – na plus.
**Death Magnetic** to płyta niepozbawiona wad, ale niewątpliwie bardzo udana. Niezwykle cieszy powrót zespołu na właściwą drogę. Obrany kierunek dobrze zwiastuje na przyszłość. Trochę bardziej przemyślane i uporządkowane kompozycje w tym stylu powinny dać płytę idealną. Czy tak się stanie, przekonamy się w przyszłości.
Jednak **Metallica** nie skończyła się na **Kill’em All**.
Data dodania: 01-01-2012 r.