10 / 10
RafaĹ Biela
Trzecia płyta to często być albo nie być dla zespołu, czego **Godsmack** jest świetnym przykładem. Po sukcesie debiutu ciężko było trafić do ludzi z drugim albumem **Awake**, który został skrytykowany przez recenzentów za wtórność (a pokochany przez fanów). Wydając **Faceless**, **Godsmack** musiał wreszcie zmierzyć się z legendą //Voodoo// i nagrać coś, co pokazałoby pełne możliwości zespołu. A więc być, czy nie być? Kiedy stacje radiowe i telewizyjne szturmował singiel //I Stand Alone// z filmu Scorpion King, już było wiadomo – być!
Wprost niesamowite, jak wszystko im się udało na tej płycie. Ekscytujące wrażenia zapewnia już sama okładka, intrygująca i oryginalna. Nie mniej oryginalna okazała się zawartość płyty. Mamy tu dwanaście ekscytujących utworów, z których ciężko którykolwiek wyróżnić albo zganić. Niemal wszystkie charakteryzują się podobnymi cechami: hałaśliwymi, miażdżąco ciężkimi gitarowymi riffami, nadzwyczaj żywiołową, urozmaiconą grą perkusji i niepowtarzalną, magiczną melodyką, obecną tylko u tego zespołu. Jego styl rozkwita tu w pełni, a słuchaczowi pozostaje tylko cieszyć się tą wspaniałą muzyką. Szczególnie, że kolejna płyta nie wytrzymuje już porównania z **Faceless**...
Otwierające całość //Straight Out Of Line// rodzi skojarzenia z //Parabolą// **Toola** – podobne, energetyczne bębny, miażdżący riff i melodyjne zaśpiewy. Jednak Sully Erna to nie Maynard, jego wokale są mocne, prawdziwie metalowe, budzą pewne skojarzenia z głosem Jamesa Hetfielda. Całość ma niepowtarzalny, Godsmackowy posmak tajemniczości i wyjątkowości, a jednocześnie ładunek fantastycznych melodii i czadu. Wartość utworu podnosi jeszcze fenomenalna środkowa część, z gitarowo – perkusyjnymi odjazdami. I już wiadomo, że to będzie wielka płyta. Tytułowe //Faceless// to potężny riff z „kaczką”, rytmiczna zwrotka nawiązująca do czasów debiutu i porywający refren. Taki sam zresztą mamy w kolejnym na płycie //Changes//, które w pewnych momentach przypomina najwybitniejsze fragmenty **Czarnej Płyty** **Metalliki**. //Make Me Believe// każe z kolei zachwycić się inwencją rytmiczną w zwrotkach i wysoko zaśpiewanym refrenem. Jednak prawdziwym rytmicznym odjazdem jest //I Stand Alone//, cały pulsujący jakimś wewnętrznym rytmem, który nie pozwala usiedzieć w miejscu, a przepotężne riffowanie i "ciężki” głos Erny po prostu wgniatają w fotel. Po tej porywającej uczcie mamy mały odpoczynek – //Re-Align// to jeden z najbardziej melodyjnych, przebojowych fragmentów **Faceless**, budzący skojarzenia z //Keep Away// z pierwszej płyty. Tyle, że ciężko oprzeć się wrażeniu, że melodie tu przedstawione mają jakąś niewysłowioną magię, która zmienia ten prosty utwór w coś niezwykłego. No, ale to właśnie cały **Godsmack**. Nastroje zmieniają się zresztą szybko. //I Fucking Hate You// to potężna dawka czadu i agresji – chociaż całość wciąż zachowuje cechy porywającego przeboju. Na pewno bardziej przebojowy jest jednak //Releasing The Demons//, ze spokojnymi zwrotkami, pozwalającymi odetchnąć od atakującego nas od początku płyty czadu, który powraca znowu w porywającym //Dead And Broken//. Z kolei //I Am// to kolejne nawiązania do stylu **Black Albumu** **Metalliki**.
Zamknięciem czadowej całości jest, podobnie jak na pierwszej płycie, magiczna w klimacie ballada. Najpierw mamy //The Awakening//, krótki wstęp z plemiennymi bębnami i przeciągłymi zaśpiewami, który wprowadza nas w niezwykły klimat. Jego rozwinięciem jest zaś //Serenity//, przepiękna, akustyczna ballada, pulsująca podobnymi rytmami, ze śpiewem Sully’ego przywodzącymi na myśl jakiś magiczny obrzęd. Zawsze słuchając muzyki **Godsmack** – a szególnie w takich momentach – mam świadomość tego, że Sully Erna nieprzypadkowo posługuje się takimi klimatami. Przecież powszechnie wiadomo, że jest on wikkaninem, praktykującym magiczne obrządki z wiedźmami z Salem. I jakkolwiek śmiesznie by to nie brzmiało, to się czuje w takich utworach, jak //Voodoo//, czy chyba nieustępujące mu w niczym //Serenity//.
**Faceless** pokazuje obraz dojrzałego zespołu, który doprowadził swój styl do perfekcji, tworząc pełne, kompletne dzieło. I chyba w ten sposób wyczerpali w ten sposób konwencję.
Data dodania: 01-01-2012 r.
7 / 10
PaweĹ Chmielowiec
Muszę przyznać, że im dłużej śledzę karierę **Godsmack**, tym bardziej czuję się zawiedziony. Trzecia płyta daje wystarczająco dużo powodów, aby powiedzieć, że ten zespół niczym ciekawym już nie jest w stanie zaskoczyć. Patrząc w jakim tempie rozwija się **Korn** czy **Deftones**, muzyka Godsmack robi wrażenie wręcz skostniałej.
Tak jak na **Awake** zespół przyłożył dużą wagę do brzmienia i wygenerowania odpowiedniego, jeszcze większego ciężaru płyty. Na tym polu odnieśli pełen sukces. **Faceless** rzeczywiście wgniata w fotel perfekcyjnym, potężnym brzmieniem i zabójczą dynamiką. I dzięki temu naprawdę dużo zyskuje. Same zaś kompozycje przynoszę pewne rozczarowanie. Oczywiście znów nie brakuje w zestawie interesujących kawałków (//I Stand Alone, Make Me Believe, Re-Align//), ale... sęk w tym, że to wszystko jest cięte według tego samego szablonu to znaczy między wszystkim numerami można znaleźć mniejsze lub większe podobieństwa. W efekcie **Faceless** robie wrażenie płyty bardzo jednowymiarowej, utrzymanej w jednostajnym tempie i klimacie.
Wyjątek jak zwykle stanowi końcowy numer **Serenity** oraz plemienny wstęp do niego - **The Awakening**. **Serenity** kontynuuje wątek etniczny i wprowadza nastrojowy klimat akustyczną gitarą rodem z **Voodoo**, ale magii nie udaje się wskrzesić (chociaż słychać, że im bardzo zależy).
**Godsmack** to zespół, który ciężko oceniać. Nie schodzą poniżej pewnego, wysokiego poziomu, ale także nie potrafią rozwinąć swojego stylu. Trudno bowiem upatrywać progresu w "podkręceniu" brzmienia czy zaadoptowaniu, firmowych "toolowych" rozwiązań, które słychać np. w **Dead and Broken** czy **Straight Out Of Line**. One raczej dowodzą pewnej frustracji i braku artystycznej wizji.
Data dodania: 01-01-2012 r.