7 / 10
Maciej WilmiĹski
Moda na granie przez weteranów rockowej sceny tras koncertowych, podczas których w całości grany jest wybrany (z reguły najlepszy w dorobku) album, ostatnimi czasy mocno się rozpowszechniła. I dobrze, bo dzięki temu ożyły - w większości przypadków strasznie skostniałe - setlisty, a fani zyskali niebywałą możliwość usłyszenia w całości najbardziej wielbionych płyt. W omawianym przypadku mamy do czynienia z najbardziej kultowym i znanym albumem **Dio** - **Holy Diver**, ale nie tylko... Na dwupłytowy zestaw złożył się nie tylko odegrany w całości debiut zespołu, ale także klasyki z kariery Ronniego w innych zespołach oraz dwa nieśmiertelne utwory - z równie doskonałego co debiut (a według mnie nawet lepszego) **The Last in Line**.
Zacznijmy od wykonania **Holy Diver**... Wszystkie utwory odegrane są dosyć wiernie w stosunku do oryginałów, zresztą myślę takich wykonań każdy oczekiwał. Czasu jednak nie da się oszukać - od premiery prezentowanego tu albumu minęło ponad 20 lat. I to słychać, oczywiście najbardziej u samego lidera. Utwory odgrywane zatem są wolniej, a Dio śpiewa bez specjalnego forsowania się (choć potrafi zaskakiwać - patrz okrzyk we wstępie //Gypsy//), do tego zmaga się z dość porządną chrypą (szczególnie słyszalną w utworze tytułowym). Kolejna sprawa to fakt, że na gitarze nie gra Vivian Campbell, który na płycie studyjnej popisywał się niebywałą wirtuozerią, a Doug Aldrich (ściągnięty skądinąd w zastępstwie kontuzjowanego Craiga Goldy) który moim zdaniem jest gitarzystą po prostu solidnym, grającym bez tej "iskry" (co słychać szczególnie w nudnym i pozbawionym wyrazu popisie solowym). I takoż solidne są wykonania utworów, o jakimś szale uniesień raczej nie ma tu mowy. Tym bardziej, że dość mocno ograniczono udział publiczności - niewiele tu dialogów wokalisty ze zgromadzonymi, a sama publiczność jest stanowczo za mocno wyciszona. Warto odnotować perkusyjne solo (a także nagłe i krótkie klawiszowe - wbrew pozorom to co słyszymy, to nie motyw z filmu Mela Gibsona **Braveheart** ale fragment suity Gustava Holsta **The Planets**,a konkretnie //Jupiter, the Bringer of Jollity//) w //Gypsy// oraz wspomniane już strasznie przeciągnięte solo gitarowe w //Shame on the Night//.
Dysk drugi... Zaskakująca zmiana następuje przede wszystkim w interakcji z publicznością - Dio mówi tu sporo (głównie dziękuje zgromadzonym), a dzięki zwiększeniu głośności publiki w końcu można poczuć koncertową atmosferę. Dostajemy tu cztery bardzo dobrze wykonane klasyki **Rainbow** (choć do klawiszowca można mieć sporo pretensji), z //Tarot Woman// na czele, dwa utwory z ery **Black Sabbath** - skrócone //The Sign of the Southern Cross// i wydłużone //Heaven and Hell// oraz, jak wspominałem wcześniej, dwa klasyki z **The Last in Line**. W porównaniu do numerów z **Holy Diver** wydają się być wykonywane z większą werwą i entuzjazmem.
Całości tego prawie dwugodzinnego zestawu słucha się bardzo dobrze. Szczególnie jeśli się jest fanem **Dio**. I szczególnie, jeśli się było na warszawskim koncercie zespołu w ramach trasy, z której ten album pochodzi...
Data dodania: 01-01-2012 r.