Encyklopedia Rocka

5 / 10

Maciej Wilmiński

To album, o którym Ozzy mówi bardzo źle - jeśli nie chcecie go zdenerwować lepiej w jego obecności o nim nie wspominajcie. Co więcej, nie został on uwzględniony przy okazji reedycji dyskografii Osbourne'a w 2002 roku, zatem jedyną aktualnie dostępną wersją jest remaster z 1995 roku. O co poszło? Pierwsza koncertówka w karierze Ozzy'ego została nagrana na siłę - wynikała z kontraktowych zobowiązań. Na repertuar złożyły się wyłącznie utwory **Black Sabbath** - Ozzy nie chciał grać solowych utworów, bo uważał że za mało czasu minęło od śmierci Randy'ego Rhoadsa, a wytwórnia nie miała nic przeciwko - dzięki temu album miał stanowić swoistą konkurencję dla **Live at Last** **Black Sabbath** z Ronniem Jamesem Dio na wokalu. Zamysł wytwórni się udał, płyta sprzedała się znakomicie i w USA zdecydowanie pobiła wydawnictwo Sabbathów (14-te miejsce na notowaniach sprzedaży w stosunku do 37-go **Live Evil**), niemniej jednak artystycznie jest to niewątpliwie jedno z najsłabszych wydawnictw Ozzy'ego. Po pierwsze - w kiepskiej dyspozycji jest sam Ozzy - który śpiewa tu po prostu słabiuteńko. Że coś jest nie tak słyszymy już w początkowym //How you're doin'// przed //Symptom of the Universe//. Dziwne wrażenie odniesiemy też przy okazji samego utworu - w wokalu Ozzy'ego wyraźnie słyszymy jakieś efekty i studyjne obróbki. Tak jest zresztą na całej płycie. Wystarczy porównać brzmienie głosu Ozzy'ego w utworach w stosunku do tego ze, skądinąd jak zwykle żywiołowej i tworzącej świetną atmosferę, konferansjerki pomiędzy nimi. Swoją drogą, spora część wypowiedzi Ozzy'ego, szczególnie tych bardziej wulgarnych, jest wyciszona i ledwie przebija się przez muzykę. Po drugie - towarzyszący Ozzy'emu zespół (na gitarze Brad Gillis z **Nightranger**) o konieczności nauczenia się repertuaru **Black Sabbath** dowiedział się kilkanaście dni wcześniej. I to po prostu słychać, choć nie ma mowy o fuszerce - nie ma wątpliwości, że instrumenty obsługują fachowcy. Inna rzecz, że te wersje raczej uznania u fanów **Black Sabbath** nie znajdą. Gillis gra na pewno bardzo sprawnie, ale słychać że ta muzyka to nie jego klimaty - kilka evergreenów zostało ewidentnie położonych (mdły //Sabbath Bloody Sabbath// i toporny //Paranoid//). Natomiast Aldrigde i Sarzo - którego partie zostały mocno wyeksponowano - grają po prostu po swojemu, niespecjalnie wnikając w niuanse ważne dla fanów (brak basowego wstępu w //N.I.B.//). Po trzecie - nie skończyło się tu tylko na obróbkach w wokalu. Jak po latach przyznał producent Max Norman, na wypadek "wpadki" na koncercie - zespół zagrał też cały set przed właściwym koncertem, bez udziału publiczności, co zostało zarejestrowane. I trzy spośród zamieszczonych tu dwunastu numerów pochodzą właśnie z tej sesji - doklejono tylko publiczność... Które to utwory? To już zagadka dla fanów. Po czwarte - koszmarna okładka z Ozzym-wampirem z dżemem malinowym wypływającym mu z ust... Obraz nędzy i rozpaczy, do tego ze sporą dawką "fałszerstwa"? Mimo wszystko nie, tragedii nie ma. Przecież mamy tu właściwie same klasyki, które bronią się same. Fakt, wersjom tu zaprezentowanym daleko do doskonałości pierwowzorów, ale nie są to też jakieś potworki. Jak już wspominałem atmosfera płyty jest bardzo żywiołowa, a niektóre z przedstawionych tu wersji mogą się podobać (//Symptom of the Universe//, //War Pigs//), także generalnie nie słucha się tego źle. **Speak of the Devil** to jednak zdecydowanie rzecz tylko dla najzagorzalszych fanów Ozzy'ego.
Data dodania: 01-01-2012 r.

Speak Of The Devil

Ozzy Osbourne

Data wydania: 1982

Wytwórnia: Jet Records

Typ: Album koncertowy

Producent: Max Norman

Gatunki: