Encyklopedia Rocka

7 / 10

Maciej Wilmiński

Wiadomo jak to jest z drugim albumem. Szczególny problem mają Ci, którzy debiutem podbili świat i wobec których stawia się wysokie wymagania. A tak właśnie było z **The Darkness**. A przecież już na starcie mieli o jeden poważny atut mniej - element zaskoczenia. Przygotowano się solidnie. Do czuwania nad całością zatrudniono Roya Thomasa Bakera. Wybór o tyle zadziwiający (facet miał już bogatą karierę producencką, kiedy Hawkinsów nie było jeszcze na świecie), co najwyraźniej mocno przemyślany (wszak to on produkował płyty **Queen** w latach 70-tych). Pewne zmiany słychać już w rozpoczynającym całość, skądinąd singlowym i tytułowym //One Way Ticket//, a konkretniej w falsecie Hawkinsa, który wydaje się jakiś taki bardziej utemperowany i, hmm, dojrzały. Do tego to gitarowe solo - wcześniej takich brzmieniowych kombinacji nie słyszeliśmy. Sam utwór doskonale wprowadza w całość i jest niewątpliwie udany, choć może za bardzo zrobiony pod hitowe //I Believe in a Thing Called Love//, do którego mu jednak daleko. Z każdym kolejnym utworem okazuje się, że **One Way Ticket To Hell...** generalnie stanowi stylistyczną kontynuuację debiutu, ale jednak zmian jest sporo. Brzmienie nie jest już tak szorstkie, luzacko hardrockowe jak na poprzednim albumie, a bardziej wypolerowane. W gitarowych solówkach pojawiło się sporo efektów, wzbogaciły się aranżacje - gdzieniegdzie słychać klawisze (//Knockers//), pojawiły się smyczki (//Seemed Like a Good Idea at the Time// czy //Girlfriend//). Ale przede wszystkim sporo zmieniło się w wokalach - na co pewnie największy wpływ miał producent albumu. W wielu utworach słyszymy wielogłosy a'la **Queen** (//Seemed Like a Good Idea at the Time//,//Is It Just Me//,//Girlfriend//,//English Country Garden//), słysząc wstęp do szalonego //Hazel Eyes// zastanawiamy się czy nie gra go Brian May, a wieńczące całość operowe //Blind Man// brzmi wręcz jak zaginiony numeru kapeli Freddiego Mercury'ego z czasów **A Night At The Opera**. Niestety - naśladowanie **Queen** na dobre zespołowi nie wychodzi. Słuchając tych utworów ma się wrażenie, że po prostu przedobrzono. Że w ramach jednego utworu przesadzono z kombinacjami z głosem i aranżacjami. W efekcie pozostaje niedosyt. Nieprzypadkowo najlepiej na płycie wypadają proste rockowe utwory w starym stylu. Ballada //Dinner Lady Arms// jest po prostu urocza, ciężko nie dać się poddać urokowi nostalgicznej melodii i świetnemu wokalowi Hawkinsa. A obok tytułowego utworu trzeba jeszcze wyróżnić mroczne, hard-rockowe, traktujące o... łysieniu //Bald// i po prostu szaleńcze //Hazel Eyes//. Na minus trzeba zapisać też mniejszą pomysłowość. Nie zabrakło utworów ze sztampowymi riffami, brzmiących jak odrzuty z **Permission To Land** (//Knockers//, //Is It Just Me//). Nie jest to też płyta tak przebojowa. Niby refreny stworzone według tego samego wzoru, a jednak... te nie chwytają. Generalnie - to płyta udana, ale nie tak udana jak poprzedniczka. Nie dziwi więc, że nie odniosła takich sukcesów. Wielka szkoda, że wszystko wskazuje na to, że było to pożegnalne dzieło zespołu.
Data dodania: 01-01-2012 r.

One Way Ticket To Hell... And Back

The Darkness

Data wydania: 2005

Wytwórnia: Atlantic

Typ: Album studyjny

Producent: Roy Thomas Baker

Gatunki: