9 / 10
PaweĹ Tkaczyk
To miał być album - sprawdzian. Kilka lat wcześniej zespół powstał z popiołów, muzycy otrząsnęli się z "cienia" Rogera Watersa, wydali znakomity **A Momentary Lapse Of Reason**, a wysoką formę potwierdzili znakomitą trasą. Wielu fanów zadawało sobie jednak pytanie, czy w grupie drzemie potencjał, by pokazać się z tak dobrej strony muzycznemu światu raz jeszcze. Wielbiciele Pink Floyd na kolejny album z premierowymi kompozycjami musieli czekać jednak aż siedem lat. Ale opłaciło się. **The Division Bell** okazało się być dowodem na to, że **Pink Floyd** to doskonała marka również pod dowództwem Davida Gilmoura.
Proces komponowania tym razem przebiegał trochę inaczej. Zachęcony sukcesem Gilmour postanowił przystąpić do procesu komponowania nowego materiału tylko w towarzystwie dwóch pozostałych członków **Pink Floyd**, bez udziału muzyków zewnętrznych.
**The Division Bell** wydaje się być bardziej przejrzysty brzmieniowo, niż jego poprzednik. Zespół zrezygnował z syntetycznych brzmień na rzecz bardziej rockowych aranżacji. W ten sposób powstało kilka naprawdę chwytliwych "piosenkowych" utworów, jak //Lost For Words// czy //Poles Apart//. Jest na tej płycie w zasadzie wszystko, co fan **Pink Floyd** chciałby otrzymać. Spokojna gra Gilmoura w //Cluster One// czy //Marooned//, trochę progresywności w śpiewanym przez Wrighta //Wearing the Inside Out// czy odmienność od reszty muzycznego świata i ten cień niepokoju, który towarzyszył zawsze **Pink Floyd** w postaci //Keep Talking//.
Na **The Division Bell** jest jednak jeden utwór, który jakby wieńczy całą historię Pink Floyd i wydaje się być manifestem mówiącym o przemijaniu. W //High Hopes//, o którym mowa, Gilmour śpiewa w przenośni o tym, że kiedyś świat był lepszy, bardziej barwny... Utwór ten w piękny sposób zamknął historię **Pink Floyd**... Śmierć Ricka Wrighta w 2008 roku na zawsze pogrzebała bowiem marzenia o powrocie zespołu na scenę w oryginalnym składzie.
Data dodania: 01-01-2012 r.