6 / 10
PaweĹ DerwiĹski
Kim jest ten picuś z okładki? Chris - nie dość, że już całkiem zapomniał o swojej flanelowej koszuli - to z roku na rok wydaje się być coraz bardziej wymuskany. Czemu zwracam na to uwagę? Z pewnością nie dlatego, że pragnąłbym zrobić z poważnego, czterdziestoletniego faceta kudłatą, obdartą kukłę. Wydaje mi się po prostu, że Cornell jest tym typem gwiazdy, która swoim wizerunkiem daje nam wyraźny komunikat odnośnie tego, co obecnie tworzy. Słucham **Carry On**, patrzę na to gładkie lico i mam poczucie idealnej harmonii. Czyli... nie jest dobrze.
Na początek mała zmyłka – stosunkowo ostre gitarowe wejście w //No Such Thing//. Fajnie, że jest w stanie zagrać z rockowym wykopem i nie nawiązywać do **Audioslave** ani **Soundgarden**, ale czy naprawdę musi to brzmieć jak jakiś **Velvet Revolver**? Przyłapałem się na tym, że często przełączam od razu na utwór numer dwa. I co z tego, że //Poison Eye// to skoczny, pozytywny pop-rock? Przynajmniej trochę buja. Co poradzić? Chcesz dobrego, ciężkiego Cornella? Zmień płytę. Tu, poza //No Such Thing//, mocniejsze brzmienie ma jedynie //You Know My Name// - zdecydowanie jedna z najsłabszych "bondowych" piosenek w historii. Okazuje się jednak, że... to i tak jeden z najciekawszych momentów **Carry On**. Jeśli już wskazuję jaskrawsze punkty płyty, to wypada wspomnieć o //She’ll Never Be Your Man// - chwytliwy numer, wyróżniający się fajnym tekstem. Moją uwagę zwróciła też piosenka //Safe and Sound//, która przywodzi na myśl twórczość... Macy Gray. Ano nie da się ukryć – na albumie króluje pop (choć zagrany na gitarach). Nie musiałby to być nawet zarzut, gdyby poszczególne kompozycje były w stanie obronić się pięknymi melodiami, klimatem, oryginalnością. Niestety, różnie z tym bywa. Niby nie można powiedzieć, że takie //Arms Around Your Love//, //Killing Birds// czy //Scar on Sky// to marne utwory, ale ciężko też określić je mocniejszym przymiotnikiem niż "przyjemne". Zresztą zamiast nich, mógłbym wskazać na jakiekolwiek inne kawałki z **Carry On** i zdanie mogłoby pozostać w niezmienionej formie. No dobrze, tylko gdzie jakiś objaw geniuszu? Gdzie jest utwór, który chodziłby za człowiekiem choćby przez kilka dni? Jest tu jeden wielki przebój. Nazywa się //Billy Jean//. Problem w tym, że to wielki przebój Michaela Jacksona. W wykonaniu Cornella wypada poprawnie, ale nie będę mydlił nikomu oczu – o nowej jakości nie może być mowy.
Rozczarowała mnie ta płyta. Nie dlatego, że jest za mało rockowa. Ostatnie albumy **Audioslave** uzmysłowiły mi, że Cornell nie ma już serca do ciężkiego grania. Już wolę, żeby śpiewał "pościelówy", niż ma robić tak wtórne rzeczy, jak chociażby **Out Of Exile**. **Carry On** nie zyskało jednak mojej sympatii, gdyż jest do bólu nijakie. Wydany w 1999 roku album **Euphoria Morning** mógł się nie podobać fanom **Soundgarden**, jednak nie da się zaprzeczyć, że była to płyta z charakterem. Minęło kilka lat i wydaje się, że Chris Cornell nieco się pogubił. To nadal jeden z najlepszych głosów w muzycznym biznesie, ale zaczynam odnosić smutne wrażenie, że coraz słabszy z niego kompozytor.
Data dodania: 01-01-2012 r.
Chris Cornell
Data wydania: 2007
Wytwórnia: Interscope
Typ: Album studyjny
Producent: Steve Lillywhite
Gatunki:
- rock
- pop rock