Encyklopedia Rocka

2 / 10

Paweł Derwiński

Tyle gorzkich słów ciśnie mi się na usta, kiedy słucham tej płyty, że aż zaczynam powątpiewać w to, czy pisanie przeze mnie tej recenzji będzie z pożytkiem dla kogokolwiek. Z drugiej strony trzeba podejść do tego profesjonalnie. OK. Trzy głębokie wdechy. Odrobina autosugestii (Bądź obiektywny! Bądź obiektywny!). W porządku – zaczynamy... Po pierwsze. **Scream** nie jest płytą rockową. To nawet nie jest pop-rock, jakiego mogliśmy posmakować już na **Carry On**, czy nawet **Euphoria Morning**. Nie bójmy się użyć mocnych słów – ten album to rewolucja. Niestety, fanom gitarowego grania przyniesie ona tyle dobrego, co rewolucja lutowa posiadaczom ziemskim. Od początku do końca mamy do czynienia z jakąś miałką, klubową papką. Może jednak nie powinniśmy być zaskoczeni. Wszak to nie do końca kolejne solowe dzieło Cornella. **Scream** to owoc jego współpracy z **Timbalandem** – producentem odpowiedzialnym za nagrania takich wykonawców jak **Madonna**, **Matt Pokora** czy **50 Cent**. Sądziłem, że Chris Cornell jest muzykiem na tyle wyrazistym, że nie ma szansy stać się kolejną pacynką **Timbalanda**. Mam nadzieję, że się myliłem. Wolę wierzyć w to, że popełnił życiowy błąd i dał się wrobić, niż w to, że rzeczywiście czuje tę muzykę. A może faktycznie, kiedy w towarzystwie mocnego bitu śpiewa //That bitch ain’t part of me//, to przeistacza się w nowego Justina Timberlake’a? Ech... i tyle z mojego obiektywizmu. No na miłość boską – obejrzyjcie sami teledysk do //Part of Me//. Jeśli kiedykolwiek ceniliście **Soundgarden**, to gwarantuję, że serca ścisną wam się z żalu. //Part of Me// to zresztą najbardziej obciachowa z kompozycji na **Scream**. Chociaż nie wiem, czy w przypadku tego albumu możemy mówić o "kompozycjach". Całość brzmi jak set didżejski, do którego Cornell dośpiewuje swoje partie. Na domiar złego, poszczególne podkłady są wyjątkowo mało zróżnicowane. Może to dlatego, że Cornell chciał, aby **Scream** było postrzegane jako jeden, bardzo rozbudowany utwór. Jeśli jednak porywamy się na coś takiego, to musimy kipieć od pomysłów. A z fantazją to jest tu krucho. Cóż, nie będzie przesadą, jeśli napiszę, że w ciągu kilku minut takiego //Bohemian Rapsody// zespołu **Queen**, dzieje się o wiele, wiele więcej niż na całym albumie **Cornella** i **Timbalanda**. Długo mógłbym się znęcać nad nowym obliczem **Chrisa Cornella**, ale pytanie tylko: po co? Czy zmasowana krytyka przywróci mu klasę? Nie sądzę. Nawet jeśli Cornell powróci na łono rocka, nawet jeśli będzie nagrywał świetne albumy, to nie ulega wątpliwości, że wraz ze **Scream** coś zostało bezpowrotnie utracone. Umarła kolejna legenda. Teraz już sam nie wiem, czy nie lepiej, żeby **Cornell** pozostał w swoim nowym, elektroniczno-klubowym światku. Jeśli zacznie się miotać jeszcze bardziej, to poza szacunkiem fanów, może utracić również resztki autentyzmu, a to chyba dla artysty najgorsze. Ech. Ależ chłopak namieszał. Prawdziwa grecka tragedia.
Data dodania: 01-01-2012 r.

Scream

Chris Cornell

Data wydania: 2009

Wytwórnia: Interscope

Typ: Album studyjny

Producent: Timbaland, Jerome Harmon, Jim Beanz, Justin Timberlake, Ryan Tedder

Gatunki:

  • pop rock
  • dance