7 / 10
RafaĹ Biela
A taki na przykład kucharz. Nie wtedy jest wielki, kiedy przyrządza niestworzone, dziwaczne potrawy, ale wtedy, kiedy nawet najprostsze danie w jego wykonaniu jest rozkoszą podniebienia. Ma swoje sposoby, przyprawy i inne takie. No, fachowiec.
Takie właśnie kulinarne przemyślenia sprowokowało u mnie słuchanie najnowszej płyty **Godsmack**. Ten zespół był dla mnie takim właśnie świetnym kucharzem. Nie grali nic szczególnie skomplikowanego, ale tak potrafili zestawić ze sobą potężne riffy, chwytliwą melodykę, unikalny głos Erny i specyficzny klimat, że powstawały rzeczy wspaniałe. W pewnym momencie jednak przesadzili i na płycie **IV** przyprawy zaczęły przytłaczać danie główne. Zrobiło się zbyt klimatycznie, zbyt to wszystko rozmienili na drobne i posiłek po prostu mdlił. Pewnie dlatego nową, wyczekiwaną od czterech lat płytę **The Oracle** przygotowali według innego przepisu - mniej smaczków, więcej surowego mięsa. Jak wyszło? Nieźle, ale...
Na **IV** brakowało czadu, brakowało twardych, niemal "perkusyjnych" riffów, z jakich byli znani - i nowa płyta jest przez nie znów zdominowana. Gitary są gęste, potężne i naprawdę robią wrażenie. Takie //Forever Shamed// to stary, dobry **Godsmack**, przełamany jednak ciekawymi zmianami tempa. Niemal podręcznikowym przykładem stylu zespołu jest singiel //Cryin' Like a Bitch//, ale tu pojawia się pewien problem. Niby wszystko na miejscu, konkretny riff Romboli wbija w fotel, Erna śpiewa w swoim stylu, ostro i melodyjnie... ale to wszystko już było. Ten sam zarzut można postawić większości utworów - //Devil's Swing//, //Saints & Sinners//, //Shadow of a Soul// - wszystkie przygotowane według tego samego schematu. Niby fajnie się tego słucha, niby refreny wciąż przebojowe, riffy wciąż świetne, ale trochę razi brak rozwoju, liczyłem u nich na coś więcej. A przy okazji riffów - naprawdę kapitalny wyszedł spod palców Tonego w //Love-Hate-Sex-Pain//. Ale potem już nie jest tak super. W zwrotkach Sully mocno odjeżdża w stronę **Alice In Chains**, tylko że Cantrell i koledzy robią to po prostu lepiej, co pokazali na zeszłorocznej płycie. Wyróżnić można za to //War & Peace// - za fajny, "kroczący" rytm i bardzo chwytliwy refren.
A co z wspomnianymi "przyprawami"? **Godsmack** dlatego przykuwał uwagę, że w swojej muzyce przemycał trochę specyficznego "szamańskiego" klimatu. Leniwe zaśpiewy, plemienne bębny, te sprawy. Jest to i na **The Oracle**, ale jakby trochę mniej. A może po prostu jakość jest niższa i nie zwraca tak uwagi? Jak by się wsłuchać, to wciąż pod spodem pulsuje ten specyficzny, niepokojący rytm, ale jednak gitary dominują. Zresztą nie ma tu żadnej "szamańskiej" ballady, z jakich byli znani. Najbardziej zbliżony klimatem jest utwór //What If//, trwający ponad 6 minut, powoli rozwijający się, fajnie zmieniający tempa i intensywność, z kilkoma naprawdę ciekawymi gitarowymi zagrywkami. Magii //Voodoo// jednak zabrakło. Spodoba się fanom, ale raczej nie przyciągnie nowych. Podobnie jak drugi objaw ambicji muzyków, zamykający album instrumentalny utwór tytułowy. Ciekawy, dobrze poprowadzony, prezentujący kilka naprawdę dobrych riffów, co ciekawe momentami wpadając w heavy metalowy galop, a pod koniec niemal thrashową motorykę - nowość w tym zespole. Ale trochę tych nowości za mało.
I tak bym właśnie podsumował **The Oracle**. Zespół, mimo wciąż sporego potencjału, jednak stoi w miejscu, nie potrafiąc wyjść poza ramy, które narzucili sobie na samym początku. To, co robią, to wciąż muzyka na wysokim poziomie, ale formuła takiego grania raczej się już wyczerpała. Poza tym zdecydowanie brakuje jakiegoś hitu, jednego czy dwóch "strzałów", które pociągną album, nadadzą mu ton.
Wierni fani poczują się z tą płytą jak w domu, dla reszty to będzie za mało.
Data dodania: 01-01-2012 r.