6 / 10
Maciej WilmiĹski
Jeszcze przed przesłuchaniem wiedziałem, że ta płyta nie może dostać mniej niż 6. **Scorpions** zawsze na koncertach wypadali co najmniej dobrze, a ich dotychczasowe koncertówki zasłużyły na stałe miejsca wśród rockowo-metalowej klasyki. Nawet ze słabszych utworów zespół potrafi stworzyć koncertowe hity - o czym świadczy zamieszczona tu świetna wersja //Rhythm Of Love//, czy wykonanie //You And I// na koncercie w Warszawie z 2002 r. **Live Bites** - zapis koncertów z Leningradu, San Francisco, Meksyku, Monachium oraz Berlina - do historii muzyki na pewno nie wejdzie, do dwóch poprzednich koncertówek sporo mu brakuje, ale niewątpliwie słucha się go bardzo dobrze. Dlatego też stawiam 6, ale nic ponadto.
Kiedy spojrzałem na spis utworów przyznam, że ostrzyłem sobie zęby na prawdziwą koncertową ucztę. Tymczasem początek płyty jest bardzo niemrawy - //Tease Me Please Me// i //Is There Anybody There?//- wykonane i zaśpiewane bez większego zaangażowania i emocji, mocno w tych wersjach rozczarowują. Również //In Trance// w porównaniu chociażby do wersji z **Tokyo Tapes** wypada blado.
Dalej jest już jednak coraz lepiej - świetne wersje //No Pain No Gain// (fajne przyśpiewki publiczności w refrenie) i //When The Smoke Going Down// (o dziwo w środku płyty), potem miła niespodzianka dla meksykańskich fanów - //Ave Maria No Moro// i jedyny premierowy utwór - //Living For Tomorrow// - ciekawa i po prostu dobra ballada, okraszona znakomitą solówką. Na sam koniec zespół serwuje nam pełne czadu i werwy hity - //Alien Nation//, //Hit Between The Eyes// i //Crazy World// (świetne flażolety Matthiasa), poprzedzone ciekawym gitarowo-klawiszowym wstępem (//Concerto in V//) - robią naprawdę piorunujące wrażenie i po prostu miażdżą słuchacza swoją potęgą. A na zakończenie, jakże by inaczej, //Wind Of Change//.
Niestety, z niezrozumiałych względów na sam koniec płyty upchano jeszcze dwa nowe utwory studyjne, co znacznie psuje odbiór całości. Gdyby dużo czasu minęło od ostatniej studyjnej płyty **Scorpions**, czy też utwory te z jakichś powodów pasowałyby akurat tutaj - wtedy można by to zrozumieć. Tymczasem otrzymujemy koszmarnie wtórną i nudną balladę //Heroes Don't Cry//, a potem, jakby na pocieszenie, świetną przeróbkę megahitu węgierskiej **Omegi** //Dziewczyna o perłowych włosach// - //White Dove//. Zupełnie niepotrzebne i na siłę dodane utwory, tym bardziej, że //White Dove// zostało wydane w ramach pomocy dla Rwandy na singlu.
**Live Bites** to niewątpliwie album dobry i solidny, ale... nic poza tym. Zespół gra, jak zwykle perfekcyjnie (na uwagę zasługuje Rieckermann, który ubarwił drętwe linie basu Buchholza), Klaus śpiewa pewnie, choć momentami aż nadto beznamiętnie, a tracklista to same hity - jednakże brakuje tu tych emocji, które cechowały poprzednie koncertówki i nie słucha się tego z takimi wypiekami na twarzy
**Scorpions** zawsze wybierali doskonały czas na wydanie koncertówek. **Tokyo Tapes** podsumowało okres z Ulim Rothem, **World Wide Live** czas największych sukcesów. Tymczasem **Live Bites**, oprócz tego że stanowi pożegnanie z długoletnim perkusistą Hermanem Rarebellem, zamyka okres wielkości **Scorpions**, którzy od tej pory aż do dzisiaj bezskutecznie próbują odzyskać dawną popularność i wielkość, a od wydania **Live Bites** czekała ich już tylko równia pochyła...
Data dodania: 01-01-2012 r.
6 / 10
Marcin Budyn
Dość zaskakująco, na trzeciej koncertowej płycie **Scorpions** zdecydowali się pominąć swoje największe klasyki, które zdominowały album **World Wide Live** i wciąż stanowiły podstawowy repertuar koncertowy. Widocznie nie chcieli się powtarzać. Wrócili za to do starego, dobrego //In Trance//, które w obecnej wersji traci nieco starego klimatu, ale zyskuje za to nowoczesne brzmienie. Przede wszystkim zespół prezentuje nowe przeboje nagrane po 1985 roku - //Rhtyhm of Love// (wyśmienita wersja), //Crazy World//, //Hit Between the Eyes//, //Tease Me, Please Me//, //Alien Nation//, //No Pain No Gain// i oczywiście //Wind of Change//. Pojawia się też zarejestrowana podczas koncertów w Leningradzie w 1988 roku ballada //Living For Tomorrow// poprzedzona nieco irytującym jak na moje słowiańskie ucho tłumaczeniem przez Klausa tytułu na język rosyjski. Pozostałe utwory poza nagranym w Berlinie w 1990 roku //Rhythm of Love// pochodzą z trasy promującej **Face The Heat**.
Wśród repertuaru pojawia się //When the Smoke is Going Down//, niestety w wersji akustycznej, która traci wiele z oryginału. Pojawia się też dedykowana meksykańskim fanom grana na gitarach akustycznych pieśń... religijna //Ave Maria No Morro// - dość nietypowy i odważny zabieg jak na hardrockowy zespół. Płytę kończą dwa stydyjne bonusy: mdły //Heroes Don't Cry// i nieco cukierkowa przeróbka //Dziewczyny o Perłowych Włosach// **Omegi** - //White Dove//, która wydana na singlu spotkała się ze sporą popularnością. Mimo sporej zawartości ballad trzeba przyznać, ze na płycie nie brakuje rockowego czadu - //No Pain No Gain//, //Alien Nation//, //Hit Between the Eyes// i //Crazy World// wypadają potężnie i dynamicznie.
Album jest znacznie miej ciekawy niż poprzednie wydawnictwa koncertowe **Scorpions**. Zdecydowanie brakuje "klasyków", wydaje się też, że proporcjonalnie trochę za dużo jest spokojnych numerów. Może lepszym rozwiązaniem byłby album dwupłytowy?
Data dodania: 01-01-2012 r.