6 / 10
PaweĹ Chmielowiec
Od razu nasuwa się jedno pytanie – po co? Cztery lata wcześniej dostaliśmy niemal identyczne wydawnictwo (oczywiście chodzi o **98 Live Meltdown**). Przybyło zaledwie kilka nowych numerów z **Demolition** (//One on One//, //Hell is Home//, //Feed on Me//) i wymieniono trochę klasycznego repertuaru (pojawiły się między innymi //Turbo Lover//, //Desert Plains// oraz – tu spore zaskoczenie – //United// i //Running Wild//). Znaczenie formalne ma fakt, że tym razem dostajemy zapis jednego koncertu – z Londynu, w słynnym Brixton Academy. Tyle w temacie nowości.
Zarówno w momencie premiery, jak i teraz, album nie wywołuje u mnie większych emocji. Po prostu powtórka z rozrywki. O tym, że Ripper dobrze radzi sobie w starym repertuarze już wiemy. Sytuacja jest nadal taka sama. Owens śpiewa bardziej zadziornie od Halforda, ale z pewnością jego wokal nie jest tak plastyczny i melodyjny. O tym, że szybko nawiązuje kontakt z publiką też wiemy (i nie bagatelizujemy - to zawsze duży pozytyw).
Najmilszą niespodzianka są chyba nowe numery i to jak się prezentują. Wybrano tylko trzy, ale wszystkie to celne strzały. Rzecz najważniejszą jest, że na żywo wszystkie bardzo zyskały. Dostały polotu i naturalności (zniknęła studyjna bezduszność).
Nie chcę na siłę rozwodzić się nad niuansami tego albumu. Warto chyba wykorzystać największą przewagę **Live In London** nad poprzednią koncertówką, a mianowicie odpowiednik wizualny. Radzę sięgnąć po DVD, rozsiąść się wygodnie na kanapie, zgasić światło i powrócić na dwie godziny do Londynu A.D. 2001 r.
Data dodania: 01-01-2012 r.