Encyklopedia Rocka

7 / 10

Maciej Wilmiński

Długie, elektroniczne, lekko industrialne i zdecydowanie za bardzo rozciągnięte intro przez chwilę daje złudzenie, że w **Iron Maiden** zaszły zmiany. Ale czy ktoś spoglądając na okładkę, czytając tytuły, czasy i kompozytorów utworów takowych się spodziewał? Właśnie - **The Final Frontier** to **Iron Maiden** jakie znamy i lubimy. Dodajmy, jakie znamy i lubimy z **A Matter Of Life And Death**. Bez żadnych zaskoczeń, zmian i nieprzyjemnych niespodzianek, z dobrze znanymi zagrywkami i klimatami. No może momentami utwory współkomponowane przez Adriana Smitha (nota bene sześć z dziesięciu tu zgromadzonych) bardziej przypominają klimaty, które tworzył wspólnie z Brucem Dickinsonem w czasie jego kariery solowej... Podobnie jak w przypadku poprzedniego, nie jest to album, o którym po pierwszych przesłuchaniach możemy powiedzieć wszystko. Wydaje się, że takie **Iron Maiden** bezpowrotnie już minęło. Teraz potrzeba czasu na oswojenie się, wgryzienie w tę muzykę... Generalnie - pierwsze pięć utworów to klimaty hard-rockowe a'la **Fear Of The Dark** czy **No Prayer For The Dying**, drugie pięć typowa dla współczesnego Maiden progresywność, epika. Część rockowa, całkiem, całkiem. Poza nudnawym (nie wiedzieć czemu promującym album //El Dorado//), reszty utworów słucha się z prawdziwą przyjemnością. Otwierający (po wspomnianym nudnawym wstępie) //Satellite 15...The Final Frontier// chwyta prostym, ale i nośnym refrenem i znakomitymi solówkami, //Mother of Mercy// wyróżnia fajny riff, ciekawe gitarowe zagrywki i dobre wokale Dickinsona (choć wiadomo górki - już nie te, co kiedyś), //Coming Home// to przyjemna wariacja na temat //Out of the Shadows// z poprzedniej płyty plus znów udane solo, a //The Alchemist// porywa szybkim tempem (choć nie jest to utwór, który zapadałby w pamięć). Jeżeli zaś chodzi o drugą część albumu, to niby wszystko super, niby słucha się tego dobrze, a jednak pozostaje niedosyt. Główne zarzuty - przydługawe wstępy (//Isle of Avalon//, //The Talisman//) i mała wyrazistość. Wydaje się, że zespół trochę zatracił zdolność tworzenia wyrazistych, zapadających w pamięć riffów i melodii. W pamięci pozostaje sporo refrenów (//Isle of Avalon//, //Starblind//, zaskakująco forsowny i wysoki //The Talisman//), jednak poza nimi tak naprawdę niewiele więcej. Brakuje tak wyrazistych gitarowych riffów, pasaży czy solówek, jakie słyszeliśmy na poprzednim albumie, serce mocniej bije właściwie tylko w //Starblind//... Właśnie. Od samego początku, gdy w **Iron Maiden** zaczęło grać trzech gitarzystów, narzekano, że tego nie słychać. Potem jakoś się do tego przyzwyczajono, ale tu znów trzeba się do tego przyczepić - absolutnie tego nie słychać, absolutnie ten potencjał nie jest wykorzystywany. Osobny rozdział stanowi kończące całość jedenastominutowe dzieło Harrisa //When the Wind Blows//. Niewątpliwie intrygujące i udane, z ciekawym tekstem, jednakże... Może irytować niezwykle prosta, wręcz ogniskową melodią wyśpiewywaną przez Dickinsona na początku, który skądinąd śpiewa w tym utworze dość dziwne linie wokalne. W efekcie - mały dysonans. Ale naprawdę, mały... Jest troszkę słabiej niż ostatnio, bez żadnego wyraźnego ciosu i bez specjalnych uniesień. Po prostu bardzo solidnie i przyjemnie w odbiorze. Myślę jednak, że większość powinna być usatysfakcjonowana.
Data dodania: 01-01-2012 r.

4 / 10

Paweł Tkaczyk

Na piętnasty album studyjny **Iron Maiden** czekałem ze sporym zaciekawieniem. Już nie z wypiekami na twarzy jak dawniej, ale ze zwyczajną ciekawością co pokażą tym razem i jak odniosą się do ostatnich własnych dokonań, a w szczególności do surowego **A Matter Of Life And Death**. Singiel promujący album z utworem //El Dorado// rozczarował, ale nie było to zaskoczeniem, wszak od czasu świetnego //The Wicker Man// z 2000 roku żaden ich promujący singiel specjalnie nie porywał. Ze spokojem zatem oczekiwałem całości. Pierwsze przesłuchanie nie przyniosło w zasadzie kompletnie żadnych wniosków ani przemyśleń. Dopiero dłuższe obcowanie z **The Final Frontier** przyniosło mnóstwo refleksji związanych z nową muzyką Londyńczyków, którą odbieram jako najbardziej progresywną w ich karierze. Niestety - szybko przekonałem się, że nie mam do czynienia z dziełem wybitnym. **The Final Frontier** ewidentnie można podzielić na dwie części. Pierwsze pięć kompozycji to muzyka taka, do jakiej nas przez lata przyzwyczaili a drugie pięć - progresywne podejście do niej, już chyba na śmiertelnie poważnie. Intro //Satellite 15// przez chwile daje nadzieję na coś... wyniosłego i mistycznego, jednak przez to, że ciągnie się w nieskończoność, dość szybko traci swój urok. Nie pomagają banalnie proste, słabe i nudne //El Dorado// wraz z kompozycją tytułową ani //Mother of Mercy// będące chyba najgorszą kompozycją z **The Final Frontier**, w którą wpleciono na dodatek motyw żywcem wyjęty z //No More Lies//. Sytuację na chwilę ratuje //Coming Home// będące najbliżej solowych dokonań Dickinsona spod znaku //Tears of the Dragon// czy //Out Of The Shadows// z poprzedniego albumu. //The Alchemist// pokazuje jednak, że albo panowie nie mają już pomysłu na klasyczny heavy metal albo, że bardziej przejęli się swoją nową rolą najeźdźców progresywnych terenów. Pięć ostatnich kompozycji pokazuje **Iron Maiden** z bardzo ambitnej, skomplikowanej, trudnej i inteligentnej strony. Pokazuje ich jako muzyków, którzy potrafią jeszcze naprawdę nieźle pogmatwać sobie to, co napisali, zrobić wszystko w jeszcze bardziej skomplikowany sposób niż by można było przewidywać. Zdecydowanie znakomicie wypadają //Isle of Avalon//, //The Man Who Would Be King// i zamykające całość //When the Wind Blows//. Natomiast //The Talisman// jest zwyczajnie nudne, a //Starblind// po prostu pseudoprogresywne - Harris i spółka sprawiają tu wrażenie, jakby chcieli wcisnąć w te prawie osiem minut wszystko co się da, wszystko czego się przez lata nauczyli i jeszcze na koniec udowodnić, że potrafią zagrać tak dobrze, jak nigdy dotąd. Efekt jak dla mnie iście groteskowy. Główny problem **The Final Frontier** leży w tym, że całości po prostu brakuje pomysłów. Nie potrafię też sobie w żaden sposób wyobrazić tego materiału na żywo, obok starych kompozycji, może oprócz singlowego //El Dorado//. Jest to przede wszystkim drastycznie inne, drastycznie oddalone mentalnie od starszych albumów. Niby to wciąż **Iron Maiden**, ale jednak nie do końca takie, jakie znamy. Muzycy przez nowy materiał zdają się mówić: "jeśteśmy Iron Maiden i teraz tak gramy. Jeśli ci się nie podoba, to nie słuchaj". I bynajmniej nie jest to łabędzi śpiew. Przez lata liczyłem na to, że nagrają coś innego, coś progresywnego, coś trudnego. Nagrali i to niejedno, ale w tej nadal dziedzinie przoduje niezmiennie **The X Factor**. Nie podoba mi się nowy album i nie jestem też w stanie spojrzeć na niego pozytywnie. Uważam, że **The Final Frontier** to wtórność, momentami wręcz groteska i tym razem nie zjadanie własnego ogona, ale minięcie się z nim w ogóle. Nawet najsłabsze według większości fanów **No Prayer For The Dying** czy **Virtual XI** miały w sobie więcej ducha **Iron Maiden** **The Final Frontier** to najsłabszy album **Iron Maiden**. Niestety.
Data dodania: 01-01-2012 r.

The Final Frontier

Iron Maiden

Data wydania: 2010

Wytwórnia: EMI

Typ: Album studyjny

Producent: Kevin Shirley, Steve Harris

Gatunki: