7 / 10
Maciej WilmiĹski
Tony Iommi solo. Chciałoby się rzec - nareszcie. Trzydzieści lat po premierze debiutanckiego albumu **Black Sabbath** i czternaście od pierwszego, zablokowanego przez wytwórnię pierwszego podejścia (//**The Seventh Star**//), mistrz gitarowych riffów i jeden z największych rockowych gitarzystów zrealizował swoje marzenie sprzed lat - własny album, na którym wokalnie towarzyszą mu najlepsi z branży. A zebrała się tu doprawdy sama śmietanka, tak z "młodego" pokolenia (Skin, Tankian, Grohl, Anselmo), jak i weterani (Astbury, dawno niesłyszany Idol czy... tak, tak Ozzy Osbourne).
Właśnie, Ozzy Osbourne. W momencie wydania ciążyło na tej płycie przeświadczenie, że przecież dopiero co zebrał się oryginalny skład **Black Sabbath**, dopiero co przejechali triumfalnie świat i nadszedł czas na premierowy, oczekiwany przez tysiące fanów od ponad dwudziestu lat album. A tu... jakby nagroda pocieszenia. I nawet jeśli oderwiemy się od tego kontekstu, to i tak słuchając tych kompozycji odnosi się wrażenie, że zebrani wokaliści są tu tylko w zastępstwie. No, sorry Tony, ale od tego nie uciekniesz.
Szczególnie, że największe wrażenie robi tu //Who's Fooling Who//, numer nie tylko zaśpiewany przez Osbourne'a, ale do tego z Billem Wardem na perkusji. Geezera nie wzięto, żeby zachować jakiekolwiek pozory, zastępuje go za to Laurence Cottle, który szarpał przecież struny na //**Headless Cross**//. Do tego dzwony na początku... No kurcze, nie idzie pozbyć się tego wrażenia, że właśnie tutaj wszystko jest na swoim miejscu. Sam numer posępny i powolny utrzymany jest w klimacie //Psycho Man//, z podobnie stylistycznie śpiewającym Ozzym i z miejsca zapada w pamięć (refren). No, chciałoby się więcej...
Ale dość już o tym. Generalnie stylistycznych i muzycznych zaskoczeń na tej płycie nie ma. Iommi riffuje i miażdży brzmieniem jak trzeba (choć oszałamiających motywów brak), w swoim stylu. Większość numerów to typowe Iommiowe walcowanie, przyspieszamy tak naprawdę tylko dwa razy - w kapitalnym, niezwykle drapieżnym //Laughing Man (In the Devil Mask)// z wielkim fanem Sabbath (to słychać w tym wykonaniu!), Henrym Rollinsem, przy mikrofonie oraz nijakim //Black Oblivion// zapadającym w pamięć tylko przez ciekawe gitarowe przygrywki i melodię, która snuje się gdzieś tam pod koniec.
Nowością jest dużo modnej w owym czasie elektroniki, gdzieniegdzie nawet zaskakująco na pierwszym planie (//Meat//, środek //Flame on//), ale z reguły przebrzmiewającej tylko we wstępach, mając zapewne z założenia nadawać utworom odpowiedni klimat i nowoczesny sznyt. Ale nie wnosi tak naprawdę w te utwory nic ciekawego. I bez tych wstępów muzyka ta nie brzmi w najmniejszym stopniu anachronicznie. Potęga brzmienia i styl Iommiego są po prostu ponadczasowe.
Najlepiej wypadają utwory z udziałem starej gwardii. Nie, żeby młodzi się nie przyłożyli, ale... Kapitalnie wypada //Flame on// niesione fajnym, potężnym riffem, pomiędzy którego wbija się świetnie pasujący ze swym charakterystycznym głosem Ian Astbury, do tego gościnnie gra tu Brian May. Wielkim pozytywnym zaskoczeniem jest też //Into the Night// z Billym Idolem, który zaśpiewał to rewelacyjnie, nadając utworowi drapieżności i podkreślając znakomity, tajemniczy klimat. Z przedstawicieli młodszej generacji, najfajniej wypada niepokojące //Meat// ze stopniowo, świetnie rozkręcającą się Skin, umiejętnie użytą elektroniką, eksplodującym refrenem i kapitalnym solem.
Płyta ma jednak typowe wady tego typu wydawnictw. Słucha się jej naprawdę fajnie, ale niezbyt często chce się do niej wracać. Co by jednak nie mówić, Tony Iommi w wysokiej formie.
Data dodania: 01-01-2012 r.