Encyklopedia Rocka

2 / 10

Rafał Biela

W długiej i zawiłej historii **Scorpions** działo się różnie. Były spektakularne sukcesy, były też porażki. Szczególnie na przełomie wieków zespół podjął sporo niewłaściwych decyzji, które znacznie osłabiły jego pozycję na rockowym rynku i nadszarpnęły opinię fanów. Dlatego cieszyłem się, że ich ostatnią płytą będzie //**Sting In The Tail**//, album naprawdę udany i będący godnym zamknięciem kariery tego zasłużonego zespołu. Niestety, **Scorpions** zrobili wszystkim niespodziankę i postanowili ostatecznie zepsuć to, co sobie wypracowali. Oto //**Comeblack**//, najgorsza płyta, jaką wydali. Bywało w historii muzyki, że ponowne nagranie starych utworów wniosło coś ciekawego, jednak są to przypadki odosobnione i wymagające specyficznego podejścia do tematu. **Scorpions** pokazali, jak absolutnie nie wolno tego robić. Poczynając od wyboru utworów, na które składa się kilka najbardziej ogranych i na pewno nie wymagających odświeżenia pozycji. Mamy tu więc //Rock You Like a Hurricane//, //The Zoo//, //Blackout// oraz oczywiście ballady //Still Loving You// i //Wind of Change//. Cóż można zmienić w tym ostatnim? Nic, ale też nawet nie starano się nic zmieniać. Zespół po prostu odegrał te utwory ponownie dźwięk w dźwięk, tylko gorzej. To, co miało swój klimat i styl, co było w pewien sposób umocowane w ówczesnych realiach, było fotografią czasów, zostało tu pozbawione kontekstu. Marzący o "nocy zwycięstwa" i pojednaniu podzielonego świata Klaus był autentyczny i naturalny w 1991 roku, ale jest absurdalny w roku 2011. Młodzi gniewni metalowcy, porywający dzikością //Blackout// mieli rację bytu na początku lat 80., ale są żałośni nagrywając to samo jako ponad sześćdziesięcioletni weterani. Po prostu nic tu nie jest tak jak powinno. Przez lata ogrywania tego materiału na koncertach, zespół nieco zmienił aranżacje, coś tam dodając lub ujmując. Myślałem, że chociaż takie drobne zmiany zechcą tu umieścić, ale gdzie tam! Brakuje efektownego, wziętego z orkiestrowej wersji przejścia w //Rock You Like a Hurricane//. Intensywne, potężne bębny ubarwiające na koncertach wstęp do //The Zoo// ustąpiły miejsca anemicznemu pukaniu, zbliżonemu do albumowej wersji sprzed trzydziestu lat. Nie ma też swobodnej koncertowej wariacji na temat głównego riffu. Jeśli już jakieś zmiany są, to przedziwne. Choćby wspomniane //The Zoo// wykastrowano z gitar w zwrotkach, //Rhythm of Love// opatrzono dziwnie przetworzonym wstępem, a rekord osiągnięto w //Rock You Like a Hurricane//, gdzie tandetny gitarowy efekt użyty w zwrotkach dokumentnie niszczy sens i wymowę tego utworu. Maleńkim światełkiem w tunelu jest druga część płyty, wypełniona coverami. Znajdziemy tam całkiem udane i pasujące do stylu zespołu wersje //Tainted Love// (**Gloria Jones**), //Children of the Revolution// (**T.Rex**) czy //All Day And All of the Night// (**The Kinks**). **Scorpions** zagrali te utwory poprawnie technicznie, nadając im nowoczesny ciężar i - niestety - współczesne radiowe wygładzenie. Jednak jeśli taki był target, to w porządku, brzmi dobrze. Jedyny problem, to mało oryginalny wybór utworów. Pod tym względem lepiej jest z //Tin Soldier// (**Small Faces**) i //Ruby Tuesday// (**The Rolling Stones**), są to wybory mniej oczywiste. Wykonania nie porywają, ale trudno im coś konkretnego zarzucić. Zgrzytem jest dla mnie tylko //Across the Universe// (**The Beatles**), które w oryginale ma specyficzny wyraz i unikalny klimat, którego nie da się chyba oddać w przeróbkach - **Scorpions** po prostu ten utwór spłycili. Można to było rozegrać na różne sposoby. Nagrać od nowa własne utwory, ale nietypowe, mniej popularne. Zagrać popularne, ale w nowy, ciekawy sposób. Wydać całą płytę z coverami. Cokolwiek, ale nie takiego dziwoląga. A jak już zdecydowali się na taką konwencję, to czemu tak słabej jakości? //**Sting In The Tail**// brzmiało klasycznie, a jednocześnie świeżo, dynamicznie i dojrzale, ale z charakterem. Utwory na //**Comeblack**// są absolutnym tego zaprzeczeniem - radiowo wygładzone, beznadziejnie wyprodukowane, tak ugrzecznione, że nie mają w sobie ani grama rock'n'rolla. Po co?
Data dodania: 01-01-2012 r.

2 / 10

Maciej Wilmiński

Po sukcesie bardzo udanego skądinąd //**Sting In The Tail**//, wiedziałem, że słowa o pożegnalnym albumie można włożyć między bajki. I rzeczywiście, pożegnalne tournee trwa już dwa lata, a potrwa pewnie i z pięć następnych. Tyle, że w ciągu dwóch lat ludzie o płycie zapomnieli, pojawili się za to nowi fani, którzy chętnie posłuchali by piosenek, które usłyszeli na koncercie i które do gustu im przypadły. Siada zatem sobie taki menedżer z kalkulatorem i liczy. Nowy album? Cóż, główny napęd kompozytorski wypalony ładnych naście lat temu, nawet z zewnętrzną pomocą pisanie nowych utworów idzie opornie, a poza tym ryzyko, że wyjdzie kicha jak z //**Humanity Hour 1**//, gdzie nie pomogła nawet przygasająca gwiazda Desmonda Childa. Koncertówka? W sumie żadnej od piętnastu lat nie było, ale kto teraz koncertówki wydaje, zróbmy DVD. To może wydajmy osobno zapis audio z tego DVD? Ale bez obrazu to nie to samo, zaraz trzeba będzie wynajmować studio i poprawki dogrywać. To co, składanka? Nie, no trochę ich już jest, nie mają siły przebicia. Mam! Covery! Ale to znów ryzykowne... No to dodajmy do tego stare utwory nagrane na nowo. Oto przepis na //**Comeblack**//. To album typu, którego fani naprawdę nie cierpią. Ale oni tu się nie liczą. Zresztą i tak rzecz kupią, po to właśnie są tutaj te covery. Wszelkie nadzieje porzuciłem wraz ze wstępem do //Rhythm of Love//. Jak to jest zagrane, jak to brzmi. Utwór - emanacja pudelmetalowej radości grania brzmi tu niezwykle topornie. Z lekkiego, przyjemnego numeru, z refrenem do wesołego chóralnego pośpiewania, zrobiono rzecz wagi najmniej półciężkiej. I fakt, że Rarebell mistrzem w swoim fachu nie był, ale dokładnie wiedział co i gdzie zagrać, a tu... Solówka też jakoś niespecjalnie (nic to, przy takim //No One Like You//). Zespół wziął na warsztat chyba najbardziej oklepane i do bólu zarżnięte numery ze swojej dyskografii z //Wind of Change// na czele. Doprawdy zabrakło tylko niemiłosiernie wałkowanych na koncertach kosztem innych znakomitości //Tease Me Please Me// i //Loving You Sunday Morning//. Jako listek figowy wzięto wspomniane //Rhythm of Love//. Nie silono się na jakieś zabawy w aranżacje (o co prosi się chociażby //The Zoo// z ciekawych wersji koncertowych czy //Rock You Like A Hurricane// znakomicie zaaranżowane na //**Moment Of Glory**//), zespół zagrał po prostu swoje, a właściwie odbębnił, bo utwory brzmią wyjątkowo niemrawo. Niestety, słychać wiek muzyków, co udało się kapitalnie zatuszować na //**Sting In The Tail**//. Tam była świeżość, energia, radość. Tu, słuchając takiego //Rock You Like a Hurricane// (chyba najgorsza wersja w historii - zwrotka!) czy //Blackout// dochodzimy do smutnych konkluzji, że pewna era nieodwracalnie się zakończyła... Producenci znani ze //**Sting In The Tail**// nadali wszystkiemu odpowiednio współczesne brzmienie, gitary brzmią ciężko i nowocześnie. Postarali się jednak, żeby numery były puszczane w radiu, stąd i całość nieznośnie polukrowano i wygładzono. Doprawdy, nie chce się tego słuchać. Covery? To dramatu akt drugi. Po pierwsze, wybrano rzeczy doprawdy mało znane i coverowane, jak //All Day and All of the Night// czy //Tainted Love// (które zresztą wypadło tu bardzo scorpionsowo i nieźle). Fakt, minęło kilka miesięcy kiedy słyszałem nowe covery tych utworów. Po drugie, znów niespecjalnie pokombinowano, ot wykonano te utwory, nadając im trochę scorpionsowego sznytu. Wyjątkowo flegmatyczne i niesmacznie przelukrowane //Children of the Revolution// (ten refren, litości !!), przerobione na mdłą balladę //Across the Universe//, tragicznie nijakie //Ruby Tuesday//. Zdecydowanie odradzam. Chcesz poznać **Scorpions**, sięgnij lepiej po jakąś składankę. Jesteś fanem? To będzie dla Ciebie niełatwy test.
Data dodania: 01-01-2012 r.

Comeblack

Scorpions

Data wydania: 2011

Wytwórnia: Sony Music Entertainment

Typ: Album studyjny

Producent: Martin Hansen, Mikael Nord Andersson

Gatunki: