2 / 10
RafaĹ Biela
Przykro obserwowało się, jak zasłużony i wielki zespół **Metallica** kompletnie bez klasy kończył XX wiek. Z poważnej, metalowej kapeli zmienili się w sprawną maszynkę do zarabiania pieniędzy. Wielkich pieniędzy, bo krytykowane przez większość fanów i sporą część recenzentów płyty **Load** i **ReLoad** sprzedały się w ilościach nieosiągalnych dla większości zespołów z podobnego muzycznego segmentu. Wyraźnie wyprana z pomysłów, zmęczona i targana wewnętrznymi konfliktami legenda podtrzymywała jednak swoją popularność sprytnymi marketingowymi zabiegami. Najpierw pojawił się **Garage Inc.**, album z coverami, a potem koncertowa płyta z orkiestrą symfoniczną. O ile jednak przeróbki były w sporej części całkiem udane, to już okrzyczane **S&M** kompletnie nie nadaje się do słuchania.
Nic to nowego w historii muzyki, takie łączenie rocka z orkiestrą. Wszak wiele zespołów, nawet kilka dekad wcześniej, z różnym skutkiem, próbowało tej sztuki. Ale akurat pod koniec lat 90 – tych nikt się za takie przedsięwzięcie nie zabierał. I chyba właśnie dlatego na nieudolną próbę **Metalliki** spłynął tak wielki, niezasłużony splendor. Ale może tylko o to chodziło: zespół przy pomocy starego materiału podanego w nowy sposób nie tylko podtrzymał swoją popularność, ale nawet wywindował ją na jeszcze wyższy poziom. Muzykom przypisywano tak "wspaniałe" wykonanie, jak i "nowatorski" pomysł i nie byłbym sobą, gdybym nie wspomniał o małym, acz znaczącym incydencie, który jakoś dziwnie nigdy nie zaistniał w szerszej świadomości słuchaczy. Otóż mało kto wie, że odpowiedzialny za orkiestrowe aranżacje na **S&M** Michael Kamen pięć lat wcześniej pracował nad podobnym projektem z grupą **Scorpions**. Płyta nigdy nie powstała (a raczej powstała w rok po **S&M**, ale już bez udziału Kamena), bo pomimo zaawansowanych prac, Amerykanin zerwał współpracę. Jak się później okazało, zdobyte doświadczenie wykorzystując do pracy z **Metalliką**.
Pewnie to dziwne, że w połowie tak krótkiej recenzji nie napisałem jeszcze ani słowa o muzyce. Ale nie ma o czym! To, co nagrali na wspólnym koncercie muzycy **Metalliki** i Orkiestry Symfonicznej z San Francisco, nie nadaje się kompletnie do słuchania. Nie mam najmniejszych wątpliwości: to najgorsza w historii próba połączenia tych dwóch muzycznych środowisk i doprawdy niewielka w tym wina Larsa i spółki. Oni po prostu grali swoje, nadzwyczaj sprawnie i profesjonalnie, instrumentalnie bez zarzutu (tylko James Hetfield zaśpiewał manierycznie i męcząco, znacznie poniżej możliwości) – ale to nie może dziwić, w końcu **Metallica** to firma. Zresztą nie można też powiedzieć, żeby źle zagrali filharmonicy. Wina leży po prostu w szokująco nietrafionych, kompletnie bezsensownych aranżacjach, popełnionych przez pana Kamena. Napisane przez niego partie orkiestry nijak się mają do tego, co gra zespół. Widać, że nie ma kompletnie pomysłu na sensowną współpracę – orkiestra gra sobie, a zespół sobie, przy czym te dźwięki nie współbrzmią ze sobą. Daje to nadzwyczaj nieprzyjemny i odrzucający efekt dźwiękowego bałaganu. Na tle oryginalnych riffów raz od czasu pojawiają się jakieś dziwne, jakby zupełnie przypadkowe plamy akordów orkiestry. Chwilami można odnieść wrażenie, że to nie te akordy, co potrzeba, a niesymetryczność ich pojawiania się może sprowokować myśl, że po prostu zespół i orkiestra grają zupełnie inne utwory. Szokujące tym bardziej, że Kamen jest przecież specjalistą w swoim fachu. Wydaje mi się, że problem leży po prostu w różnicy pomiędzy tworzeniem muzyki symfonicznej, a aranżowaniem już gotowego materiału w ten sposób, na dodatek materiału z zupełnie innej bajki. Bo przecież przygotowane specjalnie na okoliczność tego koncertu premierowe utwory – //No Leaf Clover// i //- Human// – brzmią już znacznie lepiej. Inna sprawa, że same kompozycje pozostawiają wiele do życzenia – są po prostu przeciętne. Orkiestrowe aranże mają też więcej sensu w //Nothing Else Matters//, utworze zdecydowanie mniej metalowym, a więc chyba bliższym klimatom Kamena. I to właśnie //Nothing Else Matters//, jako najbardziej słuchalny i - co tu dużo mówić – najbardziej komercyjnie przystępny fragment płyty, był katowany przez rozgłośnie radiowe na całym świecie. Tak więc cel marketingowy został osiągnięty, strach było otworzyć konserwę w obawie przed usłyszeniem z niej tej skądinąd bardzo dobrej ballady. A że reszta płyty była poniżej wszelkiej krytyki? To nic, ważne że kasa się zgadza.
W całej tej historii zastanawiają mnie dwie sprawy – jak wielkie musiały być stawki, że ktokolwiek zgodził się być identyfikowany z tego typu muzyczną katastrofą, oraz jakim cudem ta fatalna płyta zdobyła sobie TAKĄ popularność? Ale to już chyba na zawsze pozostanie tajemnicą managementu zespołu.
Data dodania: 01-01-2012 r.