Encyklopedia Rocka

7 / 10

Marcin Budyn

To chyba najbardziej zaskakujące dzieło czwórki z **Kiss**, tym razem z Ericem Carrem jako perkusistą. Epickie, pełne interesujących, klimatycznych harmonii, chwilami patetyczne, czasem dramatyczne. Czy to aby na pewno ten sam **Kiss**? Już same partie wokalne często brzmią inaczej niż zwykle, Simmons i Stanley nie stronią od wzniosłego patosu (ten drugi czasem śpiewa też falsetem). Nawet okładka, z dłonią na kołatce też nie jest w ogóle "kissowa". Przyznam, że nie od razu polubiłem ten album, ba, nawet kiedy spodobały mi się pojedyncze utwory, to w mojej opinii całość nie trzymała się kupy, niektóre utwory nie zgrywały się ze sobą, jak to powinno być na concept-albumie. Wystarczyło jednak zapoznać się ze zremasterowaną wersją albumu, na której utwory zostały ułożone w kolejności zgodnej z intencją twórców i... wszystko wreszcie zabrzmiało tak jak trzeba. Wytwórnia chyba za bardzo przestraszyła się, że ludzi przerażą początkowe dźwięki //Fanfare// i wepchnęła na początek efektowny //The Oath//, zamieniając też w paru miejscach kolejność reszty utworów. A szkoda. Średniowieczne klimaty w króciutkim intro (//Fanfare//) mogą faktycznie budzić pewne kontrowersje, jednak już kiedy zaczyna się ascetyczny początek //Just a Boy// można poczuć pewną ekscytację. Potem jest patetyczny //Odyssey// pełen harmonicznych pejzaży (w środku przychodzi do głowy pewne skojarzenie z **Queen**). W //Only You// pojawia się pewne napięcie, budowane rytmicznie uderzanymi akordami przesterowanej gitary, chwile później intryguje delikatnie pulsujący //Under the Rose// z niespokojnymi gitarowymi partiami po refrenie. Jest też energetyczny //Dark Light// z wokalem Ace'a Frehleya. Płyta stopniowo nabiera mocy i rozmachu, zwalniając na chwilę w uroczej balladzie //A World Without Heroes//, gdzie delikatny śpiew Gene'a Simmonsa buduje wyjątkowy nastrój, a potem porywa piękne, emocjonalne gitarowe solo Paula Stanleya. Chwilę potem rozlega się jednak potężny //The Oath// z pełnym impetu heavymetalowym riffem na pierwszym planie. Świetna robota! Potem jest wolno toczący się, dudniący //Mr. Blackwell// z zadziornym wokalem Simmonsa, które przechodzi z czasem w solidne hardrockowe naparzanie (instrumentalny //Escape from the Island//), by na końcu rozległ się triumfalny //I//... Opowieść o chłopcu, który został wyznaczony by stać się bohaterem miała być ambitnym przedsięwzięciem, w grę wchodził film i kolejne muzyczne części, jednak ze względu na spektakularną klapę jaką poniósł ten album pomysł został zarzucony. Płyta trafiła niestety w zły moment. To raz. A dwa, że publiczność związana z **Kiss** i tak nastawiona była na zupełnie inne granie. **Kiss** to ma być **Kiss**, maski, teksty o seksie i rock'n'roll (choć jak pokazały kolejne lata, od tego pierwszego stereotypu udało się uciec). Miało być dzieło na miarę //**Tommy**// **The Who**, niestety nie wyszło... Choć dziś eksperyment z //**(Music for) The Elder**// wydaje się być pozytywnym epizodem, intrygującą "innością" w bogatej dyskografii **Kiss** to jednak nie udało się tej płycie zrzucić z siebie brzemienia "totalnej klapy" i "wielkiej klęski" **Kiss**. Myślę jednak, że każde kolejne pokolenie fanów grupy, a także ogólnie fanów rocka coraz bardziej docenia ten album.
Data dodania: 06-11-2012 r.

(Music From) The Elder

Kiss

Data wydania: 1981

Wytwórnia: Casablanca

Typ: Album studyjny

Producent: brak danych

Gatunki: