Encyklopedia Rocka

8 / 10

Maciej Wilmiński

Wraz z wydaniem //**Houses Of The Holy**// w **Led Zeppelin** zachodzą lekkie zmiany. Mamy pierwszy raz płytę z pełnym tytułem. Co prawda utwór, który miał być tytułowym ostatecznie... wyleciał i trafił na krążek kolejny, ale szyld pozostał... Kończy się seria albumów pomnikowych, a zaczyna "standardowy" okres życia zespołów rockowych, czyli raz na wozie, raz pod wozem. Genialnych utworów nie zabraknie, ale całym albumom maksa z czystym sumieniem przyznać już nie będzie można. Jest wyraźny zwrot w innym kierunku. Czwarty album znakomicie podsumowywał dotychczasową twórczość zespołu, czas było na coś nowego, odważniejsze wyjście z bluesowych inklinacji. I w końcu, otwiera się rozdział twórczości zespołu mniej znany przeciętnym fanom rocka. O pierwszą czwórkę otarła się większość, z kolejnych płyt, to już raczej tylko poszczególne utwory. Fakt, //**Houses Of The Holy**// obniża lekko poprzeczkę, ale nie zapędzajmy się. To wciąż jest najwyższa klasa, poziom dla większości kapel nieosiągalny, wzór do naśladowania. Ot, trochę więcej tych utworów "ledwie" dobrych, a trochę mniej genialnych. Rozpędzony intrygującym wielogitarowym podkładem //The Song Remains The Same// fajnie wprowadza w album i zapowiada się przepysznie. Co prawda z kolejnymi sekundami jakby tracił swe walory, a przy pierwszym wejściu wokalu, napięcie siada i gdzieś ucieka energia i wigor, ale potem udaje się to odbudować, choć najlepiej w tym utworze wypadają momenty, kiedy gitary Page'a są na pierwszym planie. W efekcie jest lekki niedosyt, bo zalążki były na coś wielkiego, a dostaliśmy po prostu fajny numer z kapitalnym intro i znakomitymi partiami gitarowymi. //The Rain Song// to z kolei mistrzostwo - nomen omen - deszczowego, lekko ponurego klimatu. Genialnie udało się tu oddać ten specyficzny nastrój tęsknego rozmyślania o urlopie/wakacjach, gdy za oknem plucha, szarzyzna, a w perspektywie zima. Trzeba zwrócić tu uwagę jak zespół buduje atmosferę, jak znakomicie wpleciono tu melotron, jak piękne są te tkane gitarą proste dźwięki. W akustycznych klimatach pozostajemy przy równie znakomitym, ale tym razem radosnym, //Over the Hills and Far Away//, fajnie ożywianym przez gitarę elektryczną w refrenie. Wraz z kolejnymi taktami okazuje się też, że ta, wydawać by się mogło na początku, dość błaha ballada, jest zaskakująco progresywna. Z kolei innym wzorem w budowaniu klimatu jest olśniewający, oniryczny //No Quarter// z charakterystycznym, hipnotyzującym, kosmicznym riffem. Sporo tu namieszał Page za konsoletą, odpowiednio przekształcając brzmienie instrumentów, po raz kolejny udowadniając swe mistrzostwo w dziedzinie. Swoje dodali Jones z wciągającymi partiami klawiszy i Plant który umiejętnie zbudował pod ten klimat wokal. Bez dwóch zdań jest to jeden z najwspanialszych utworów w dorobku grupy. Pozostałe cztery utwory nie są już tak imponujące. Irytujący //The Crunge// to nieudany flirt z funkiem w stylu **Jamesa Browna**, zdecydowanie lepiej wypadli eksplorując ten styl w bardziej brudnym, drapieżniejszym wydaniu w //The Ocean//, choć też nie jest to utwór specjalnie wciągający. Znowuż //Dancing Days// przebrzmiewa kompletnie niezauważony. I w końcu //D'yer Mak'er//, czyli żar tropików i reggae. Na taki utwór czekali wrogo nastawieni do zespołu krytycy, nie mogący wcześniej znaleźć odpowiedniego punktu zaczepienia. Ja zaliczam się do zwolenników tego całkiem przyjemnie bujającego przecież utworu i traktuje go w kategoriach całkiem smacznego żartu. Fakt, nierówny trochę ten album. Ale jednocześnie bardzo zróżnicowany i ciekawy, praktycznie każda piosenka pokazuje zespół w innej stylistyce i w każdej ma on coś ciekawego do przekazania. Dzieło moim zdaniem zdecydowanie niedoceniane, które należałoby śmiało zaliczać do rockowego kanonu.
Data dodania: 25-02-2014 r.

Houses Of The Holy

Led Zeppelin

Data wydania: 1973

Wytwórnia: Atlantic

Typ: Album studyjny

Producent: Jimmy Page

Gatunki: