8 / 10
Maciej WilmiĹski
Nie będę ukrywał, że nie podoba mi się współczesna moda na wydawanie zestawów EPek kosztem pełnowymiarowych albumów. Muzyka rockowa wszak na płytach długogrających stoi, EPki zawsze kojarzą mi się z drobnymi suplementami, zapchajdziurami dla fanów, aby wypełnić czas między poprzednim, a nadchodzącym albumem.
Albumy wydają się być jednak w lekkim odwrocie na co wpływ ma spadek ich sprzedaży, ale i singlowe, wybiórcze podejście współczesnych słuchaczy, którym cierpliwości starcza na kilka sekund i którzy nie mają czasu, ani ochoty wsłuchiwać się w całe płyty. Sprzyja to właśnie modelowi krótszych, ale częściej wydawanych minipłytek z kilkoma utworami na krzyż, sprzedawanych często wyłącznie w formie cyfrowej.
Motywacje **Skid Row**, mocno zakurzonych gwiazd z przełomu lat 80. i 90. ubiegłego wieku są także i innego kalibru. Muzycy nie mają czasu, ani ochoty zamykać się na dłuższy czas w studio, aby pracować nad nowymi utworami. Zresztą, trudno im się dziwić, żyją przede wszystkim z koncertów, na których większość słuchaczy kompletnie nie interesuje współczesna twórczość grupy. Grupy, która po odejściu pierwszego wokalisty - Sebastiana Bacha - nie potrafiła wskrzesić choćby cienia dawnej świetności. Wpadli więc na pomysł nagrania serii minialbumów, gdzieś pomiędzy kolejnymi seriami koncertów. Co ma przynieść zespołowi zagubioną świeżość i radość z grania. Efekt pierwszej z nich - //**United World Rebellion: Chapter One**// - na której znajdziemy pięć premierowych utworów grupy, nagranych po siedmiu latach od poprzedniego albumu (//**Revolutions Per Minute**//) jest zaskakujący. Zaskakująco dobry! Czyli, udało się?
Z każdą kolejną sekundą słuchania byłem coraz bardziej zdziwiony, a uśmiech goszczący na mojej twarzy robił się coraz szerszy. Nareszcie!! Nareszcie, **Skid Row** nagrali muzykę na miarę swoich dawnych możliwości. W końcu Dave Sabo, Rachel Bolan i spółka obudzili się z letargu!
//**United World Rebellion: Chapter One**// to podróż w czasie. Kolejne numery brzmią jak zaginione perełki z czasów największych triumfów zespołu. Kąśliwe riffy, znakomite melodie, charakterystyczne linie wokalne, chóralne refreny i świdrujące solówki. Zresztą Johnny Sollinger śpiewa tu z manierą Sebastiana Bacha i wychodzi mu to naprawdę nieźle. To połączenie melodyjności z czadem - to jest to! //Kings Of Demolition// zachwyca refrenem, //Let's Go// wirującą solówką, //Get Up// i //Stiches// charakterystycznym groove.
Znalazło się i miejsce na jedną balladę. //This is Killing Me// również sprawia wrażenie żywcem wyjętej ze starych czasów - już po paru sekundach mamy wrażenie obcowania z klasykiem. Ten charakterystyczny klimat, ta linia wokalna, to brzmienie gitary w refrenie, ta solówka... Dziś się już tak nie grywa, uderzają w czułe strony, skubańcy!
**Skid Row** bardzo udanie przywołali ducha dawnych czasów. Pozostaje czekać na utrzymanie formy na kolejnej (kolejnych) EPce. A może jednak uda się sklecić pełnowymiarowy album na miarę oczekiwań?
Data dodania: 08-04-2014 r.