5 / 10
Maciej WilmiĹski
Po niespecjalnie spektakularnym powrocie Roba Halforda do składu i średniawym //**Angel of Retribution**//, a następnie kompletnie nietrafionym //**Nostradamusie**// akcje **Judas Priest** mocno spadły. Kiedy jej szeregi opuścił znakomity kompozytor i współzałożyciel K.K. Downing wydawało się, że to jeszcze parę koncertów i koniec. Sam zespół funkcjonował wyłącznie dzięki nimbowi świetlanej przeszłości, biorąc pod uwagę skalę popularności zdawał się konkurować z dajmy na to **Saxon**, zamiast **Iron Maiden**. Nowe dzieło nie zmieni tej sytuacji, umiarkowanie zadowalając wyłącznie fanów i przypominając o istnieniu tej, niestety, mocno już wyblakłej gwiazdy.
//**Redeemer of Souls**// to porzucenie eksperymentów i podobnie jak //**Angel Of Retribution**//, powrót do klasycznego grania. Z tą różnicą, że teraz jest zdecydowanie bardziej spójnie. Bez próby pogodzenia nowoczesności ze starym, bez czerpania po kawałku z wypracowanych przez lata patentów i wędrowania po wszystkich eksplorowanych w czasie kariery stylach. Dostajemy trzynaście utworów, w których dominuje średnie tempo i średnia ostrość brzytwy. Sprzyja temu też letnia, nijaka produkcja. Ballada trafiła się jedna - na sam koniec - prosta, o ciekawym klimacie i znaczącym tytule. Nie ma tu specjalnie utworów wyróżniających się, ale jest równo. Z dobrym początkiem, przeciętnym środkiem i słabą końcówką, kiedy robi się już nudnawo.
Rob Halford ma już 63 lata i to słychać, przez cztery lata jakie minęły od jego ostatniego albumu solowego, wyraźnie spadła jego forma i możliwości głosowe. Nie byłoby w tym większego problemu, Halford ma znakomity nominalny rejestr, świetnie brzmi nisko i nie musi skakać po górkach, aby brzmiał porywająco. Sęk w tym, że jakoś brak w jego głosie energii, entuzjazmu, który mógłby niektóre utwory znacząco wznieść ponad przeciętną (//Dragonaut//, //Redeemer of Souls//, //March of the Damned//). Tam, gdzie próbuje ostrzej czy w dawnym stylu brzmi to jednak kiepsko (//Valhalla//, //Crossfire//). Jeden z największych głosów w historii metalu brzmi tu jakby był zmęczony i niespecjalnie przekonany do materiału, który śpiewa. Cóż...
Brak K.K. Downinga jest na pierwszy rzut ucha niezauważalny. Faulkner tknął trochę świeżości i młodzieńczej energii, przywracając jednocześnie zapomniane chwyty, ożywiając stare i lubiane patenty, tak charakterystyczne dla zespołu, dobrze współpracując z Tiptonem. Ciekawej gitarowej roboty tu nie brak, wiele utworów ma niezwykle obiecujące wstępy i klasyczne judasowe riffy (//Halls of Valhalla//, //Down In Flames//) a już w pierwszym, //Dragonaut//, solówki brzmią judasowo i bardzo klasycznie. Po drodze gdzieś jednak uchodzi moc, brak ciekawych melodii i całość tonie w przeciętności. Faulkner stara się jak może i trzeba przyznać, że stanął na wysokości zadania, ale to jednak nie ta liga...
//**Redeemer Of Souls**// na chwilę przypomina nam klasyczne klimaty **Judas Priest**, jest jednak wyłącznie bladym odbiciem największych osiągnięć zespołu.
Data dodania: 14-07-2014 r.
7 / 10
PaweĹ Tkaczyk
Dla mnie **//Redeemer Of Souls//** to kolejny "reunion" grupy. Dlaczego? Po pierwsze, poprzedni album **//Nostradamus//** był tworem nie tyle nieudanym, co spektakularnie słabym pod każdym względem, wręcz czarną dziurą w historii zespołu. Po drugie dlatego, że najnowsze wydawnictwo jest pierwszym w historii bez KK Downinga, który przez lata tworzył z Glennem Tiptonem jeden z najlepszych duetów gitarowych w historii rocka. Na jego miejsce przyszedł młody Richie Faulkner, znany niezbyt szerokiemu gronu z takich grup jak **Dirty Deeds**, czy **Voodoo Six**. Powstało więc pytanie, czy udźwignie on ciężar gry u boku takiego giganta jakim jest niewątpliwie Glenn Tipton?
Pierwsza odsłona rozczarowuje. Otwierający całość //Dragonaut// mimo, że przywołuje ducha takich kompozycji z poprzednich płyt, jak //Hellrider// czy //Painkiller// to zwyczajnie wieje nudą i ma nieciekawy refren. Na szczęście dalej jest lepiej. Tytułowy //Redeemer Of Souls//, //March Of The Damned//, //Down In Flames//, //Hell And Back//, //Crossfire// czy //Halls Of Valhalla// przywracają nadzieję w to, że **//Nostradamus//** był tylko wpadką. To solidne heavy metalowe kompozycje zagrane na luzie, które od razu wpadają w ucho.
Z kolei //Sword Of Damocles// i wieńczące album //Begining Of The End// to dwie perełki, które dla mnie są już w zestawie najlepszych kompozycji grupy. Pierwsza ma kapitalne brzmienie, staromodne z bluesowym feelingiem ale brzmi niezwykle świeżo a refrenu po prostu nie da się zapomnieć. Druga to niesamowita, spokojna i delikatna kompozycja przywołująca na myśl takie tytuły jak //Before The Dawn// czy //Planet Caravan// z repertuaru **//Black Sabbath//**.
Kompozycyjnie jest to płyta dość udana, a przede wszystkim bardzo spójna. Gorzej jest pod względem personalnym. Rob Halford ma już swoje lata, co słychać na każdym kroku. Śpiewa po prostu poprawnie, a to, jak na jedno z najlepszych metalowych gardeł, trochę za mało. Scott Travis także spisuje się przeciętnie. Nie słychać w jego grze takiego polotu, jak dawniej. Tipton sprawia wrażenie, jakby z jednej strony z racji odbywał sentymentalną podróż do muzyki z czasów swojej młodości a z drugiej nie chciał wpędzić w kompleksy młodego kolegi, nie proponując zbyt wiele ciekawej gry. Faulkner jest zwyczajnie nudny. Nie wnosi kompletnie niczego do muzyki **Judas Priest** tak na koncertach jak i - jak się okazało - w studio. Gra poprawnie i to wszystko. Natomiast zmiana brzmieniowa jest ogromnie odczuwalna. **//Redeemer Of Souls//** okazało się być naprawdę skromną dawką gitarowych popisów w stosunku do poprzednich albumów. Całość brzmi prościej, bliżej **Black Sabbath** niż tego co zespół prezentował chociażby na **//Angel Of Retribution//** nie mówiąc o starszych albumach. Partie gitarowe nie są specjalnie skomplikowane, przywołują brzmienie lat 70. ocierając się o wręcz brudną grę z bluesowymi naleciałościami. Na koniec wypada zażartować, że obronna ręką wychodzi tylko Ian Hill, bo jego gra jest równie niezauważalna jak 30 lat temu.
**//Redeemer Of Souls//** to bardzo dobry i bardzo spójny album, bardzo "rockowy", ale mało w nim **Judas Priest**, jakiego oczekiwałaby większość fanów. Brak tu fajerwerków czysto warsztatowych jeśli chodzi o poszczególnych muzyków, na próżno tu szukać chociażby takich solowych partii gitarowych jak w //Hellrider//, nie mówiąc o starszych kompozycjach. Nowy album **Judas Priest** brzmi jak sentymentalna podróż grupy muzycznych emerytów, ale nie do swojej muzycznej przeszłości, a do przeszłości muzyki rockowej w ogóle.
Data dodania: 25-04-2015 r.