10 / 10
Maciej WilmiĹski
Sukces zawsze jest i będzie dla rockowych zespołów prawdziwym testem. Nagle pojawia się presja, problemy z weną, obarczoną, jak nigdy wcześniej, niepewnością o odpowiednio wysoką jakość nowych pomysłów. Okazuje się także, że nazwiska wypisane jako autorzy danej kompozycji mają większe znaczenie, niż mogłoby się wydawać. Dodajmy do tego problemy z motywacją i wszelkie pokusy i ciemne strony sławy. Tym większy szacunek należy się **Pink Floyd**. Po ogromnym tryumfie **Dark Side Of The Moon** zaczęli źle, od pomysłu na płytę opartą na dźwiękach wszystkiego za wyjątkiem instrumentów muzycznych, co po kilku tygodniach pracy - jak nietrudno się domyślić - zakończyło się totalną klęską. Potrafili jednak zmobilizować się i - pod dowództwem Watersa - przez następnych kilka miesięcy stworzyć dzieło, które pod względem muzycznym niczym swemu wielkiemu poprzednikowi nie ustępuje.
Patrząc na spis utworów, wydawać by się mogło, że znów mamy do czynienia z albumem zdominowanym przez jeden utwór - podzielony na dwie części (otwierającą i zamykającą album) //Shine on You Crazy Diamond//. W przeciwieństwie jednak do **Atom Heart Mother** czy **Meddle**, tu pozostałe utwory nie zostały zepchnięte do krzywdzącej roli "wypełniaczy". A to dlatego, że lśnią równie wielkim blaskiem, jak główna suita.
Suita, która robi olbrzymie wrażenie przede wszystkim w swej pierwszej części. Nie sposób nie poddać się jej mistrzowsko, niespiesznie budowanemu klimatowi, z długim klawiszowym wstępem, pełnym urzekających fraz gitary. W końcu słyszymy główny riff, wchodzi bas perkusja i... znowu całość powoli się rozwija, w końcu pojawia się wokal, napięcie stopniowo narasta, żeby ostatecznie eksplodować w radosnym, ekscytującym refrenie z kobiecymi chórkami w tle. Po wieńczącym całość dwuminutowym saksofonowym solo, naprawdę ciężko jest zejść na ziemię. Druga, wieńcząca album, część nie przykuwa już tak mocno uwagi. Jej poszczególne fragmenty dość niepostrzeżenie przemykają gdzieś w tle, a pojawiające się melodie wydają się zbyt luźno związane z głównym tematem. Trochę szkoda.
Z utworów - jak to wcześniej określiłem - "pozostałych", na pierwszy plan wybija się niesamowicie zimny, odhumanizowany //Welcome to the Machine// z przepełnionym bólem wokalem. Bezduszny, maszynowy klimat został tu osiągnięty w sposób po prostu mistrzowski. I oczywiście numer tytułowy - piękna, nostalgiczna ballada i wielki hit. Wśród takich utworów blednie zaśpiewane przez Roya Harpera, rockowe, zadziorne oparte na mechanicznym riffie //Have a Cigar// , choć jest to rzecz bardzo udana.
Wybitny album.
Data dodania: 01-01-2012 r.
10 / 10
PaweĹ Tkaczyk
W styczniu 1975 roku muzycy Pink Floyd postanowili zebrać się w studiu Abbey Road, aby przystąpić do nagrania następcy **Dark Side Of The Moon**. Czekało ich zadanie z kilku powodów niezwykle trudne. O ile grupa do momentu wydania "ciemnej strony księżyca" była dobrze znana na całym świecie, to dopiero po jego premierze stała się megagwiazdą. Kilkanaście milionów sprzedanych egzemplarzy oraz świetna trasa koncertowa powiesiły poprzeczkę bardzo wysoko. Po wejściu do studia to jednak nie wybór odpowiednich pomysłów czy gotowych kompozycji stał się problemem. Powtórzył się niestety problem znany z sesji **Meddle** - muzycy okazali się być kompletnie pozbawieni pomysłów. Sukces poprzedniego albumu przytłoczył ich niesamowicie, a dodatkowym problemem okazały się być coraz częstsze kłótnie w zespole, szczególnie na linii Waters - Gilmour.
Impulsem twórczym stało się nieoczekiwane pojawienie się w studio Syda Barretta. Początkowo nierozpoznany, odbył rozmowę z Davidem Gilmourem, posłuchał fragmentu tego, z czego później wyrosło //Shine on You Crazy Diamond// i wyszedł, przedtem twierdząc, że ma mieszane uczucia co do usłyszanych fragmentów. Wygląd fizyczny i stan psychiczny dawnego kolegi, był dla muzyków szokiem...
Ponad dwudziestominutowe //Shine on You Crazy Diamond// opowiadało właśnie o "szaleńcu", który był jednym z "ojców" **Pink Floyd**. Cudowna, wielowątkowa kompozycja, stanowi genialne, melancholijne otwarcie, jak i codę tej przejmującej i pięknej płyty. Przez pryzmat Barretta należy także patrzeć na paranoiczne //Welcome to the Machine//, któremu niesamowitego klimatu dodał Wright grając na syntezatorze VCS3. Utwór w warstwie tekstowej opowiada o tym, jak złowrogą , tytułową maszyną jest show-business oraz do czego może doprowadzić zbyt duża popularność. Tytułowe //Wish You Were Here// także poświęcone jest głównemu twórcy **The Piper at the Gates of Dawn**. Tekst niewątpliwie mówi o tęsknocie muzyków **Pink Floyd** za swoim dawnym kolegą, za jego pomysłami i sposobem bycia, ale jest jednak przede wszystkim manifestem absencji, nieobecności, ubytku który nigdy nie zostanie wypełniony. Ten piękny utwór wypada jednak najmniej "barwnie" z całości - ale to wyłącznie efekt jego sąsiadowania z rozwiniętymi, mocno progresywnymi utworami. Równie "proste" jest //Have a Cigar//, zaśpiewane przez nagrywającego akurat w studio obok Roya Harpera, które zdaje się brnąć w kierunku tradycyjnego rocka.
Także w przypadku **Wish You Were Here** nie mogło zabraknąć doskonałej okładki autorstwa Storma Thorgersona, na której widać dwóch witających się mężczyzn, przy czym jeden z nich... płonie.
**Wish You Were Here** To zdecydowanie jedna z najlepszych pozycji w historii zespołu i bezapelacyjnie najbardziej progresywny album obok **Animals**.
Data dodania: 01-01-2012 r.