10 / 10
PaweĹ DerwiĹski
//In the darkest hole you'd be well advised, not to plan my funeral before the body dies// - oto jak witają nas **Alice In Chains**. Przypadek? Nie sądzę. Raczej manifest życia. Omawiana płyta z pewnością była prztyczkiem w nos dla wszystkich tych, którzy postawili krzyżyk na zespole, a w szczególności na jego targanym nałogami wokaliście. Trzeba jednak wyraźnie zaznaczyć - podstaw do tego, aby pisać zespołowi czarne scenariusze było rzeczywiście sporo. Od 1993 roku zespół właściwie nie koncertował. Layne powrócił do nałogu, co negatywnie odbiło się na jego relacjach z resztą zespołu. Plotki o ewentualnym rozpadzie nasiliły się jeszcze bardziej, kiedy okazało się, że Staley włączył się w muzyczny projekt o nazwie **Mad Season**, a Jerry Cantrell rozpoczął pisanie materiału na swój solowy album. W 1995 roku stało się jednak jasne, że takie posunięcia muzyków nie oznaczały wcale, iż **Alice In Chains** przestało być dla nich priorytetem. Cztery miesiące w studiu nagrań i nowy materiał był gotowy. A jaki jest efekt końcowy?
Już przy pierwszym przesłuchaniu okazuje się, że **Alice In Chains** nie stoją w miejscu. W porównaniu z wydanym rok wcześniej **Jar Of Flies** więcej tu brudnych, grunge'owych brzmień, jednak daje się odczuć, że czasy **Facelift** i **Dirt** również bezpowrotnie minęły. Czy to źle? Według mnie zdecydowanie nie. **Alice In Chains** początkowo może robić wrażenie płyty nieco wymęczonej, pozbawionej energii swoich poprzedniczek. Fakt – mocnej, gitarowej jazdy, jest tu tyle, co kot napłakał. Cantrell jako "wiosłowy" nieco złagodniał, co początkowo może odstraszać od tego albumu fanów jego gitarowego kunsztu. Cóż, ta płyta nie jest spektaklem jednego aktora. To dzieło zespołu. Czterech facetów, którzy doskonale wiedzą, co w ich muzyce jest najważniejsze. A najważniejszy jest klimat! Mroczniejszy i bardziej depresyjny niż kiedykolwiek. Pod tym względem na czoło wysuwa się ponad ośmiominutowy //Frogs//, w którym Layne cedząc słowa przez zęby, sprawia, że słuchacz dostaje ciarek na całym ciele. Trzeba zresztą przyznać, że od strony wokalnej album prezentuje się znakomicie. I nie mam tu na myśli tylko, doskonałego jak zawsze Layne'a. Także Jerry zasługuje na słowa uznania. Cantrell przejmuje obowiązki pierwszego wokalisty w trzech kompozycjach (//Grind//, //Heaven Beside You//, //Over Now//) i wypada to bardzo przekonująco. Połączenie tych dwóch, jakże odmiennych głosów robi niesamowite wrażenie. Zresztą **Alice In Chains** to album, który pod wieloma względami oparty jest na fuzji. Jest różnorodny, a zarazem niezwykle spójny. Nieważne czy mamy do czynienia z pogodnymi dźwiękami w //Heaven Beside You//, porywającym refrenem w //Sludge Factory//, narkotycznymi jazdami w //Head Creeps//, czy delikatnymi zwrotkami w //Shame in You// – każdy utwór podszyty jest tu jakimś pierwotnym smutkiem, który staje się mianownikiem dla wszystkiego, co możemy tu usłyszeć. Tak, wiem – może przestaję być racjonalny, ale **Alice In Chains** to nie tylko słowa i muzyka. Ten zespół to przede wszystkim emocje.
Uczucia uczuciami, wypadałoby jednak zdobyć się na kilka słów obiektywnego podsumowania. Zatem! **Alice In Chains** nie ma tej potęgi brzmienia co **Facelift**, tylu potencjalnych przebojów co **Dirt** i takiego natłoku pomysłów co **Jar Of Flies**. Jest to jednak dzieło bardziej wyważone i dojrzalsze od wspomnianych płyt. To dwanaście przemyślanych i urzekających kompozycji. Dowód na to, że w 1995 roku członkowie **Alice In Chains** byli w wyśmienitej formie. Szkoda tylko, że nie starczyło im siły, żeby pociągnąć ten wóz jeszcze trochę dłużej.
Data dodania: 01-01-2012 r.