10 / 10
PaweĹ DerwiĹski
Nie wiem czy jestem właściwą osobą do pisania tej recenzji. Dlaczego? Bo jest to jeden z nielicznych przypadków, w których wiem, że silenie się na jakikolwiek obiektywizm nie ma żadnego sensu. Ubóstwiam to wydawnictwo. Wielbię **Alice In Chains** w wersji akustycznej, niczym święte obrazki! Ok. Może to nie jest najtrafniejsze porównanie, ale myślę, że wiecie, o co mi chodzi.
Przejdźmy do rzeczy. Koncerty z serii **MTV Unplugged** swojego czasu robiły niezłą furorę. Być może dzięki profesjonalnemu podejściu organizatorów, większość z tych występów trzymało dość wysoki poziom. Sama "grunge’owa" rodzinka nieźle tu namieszała. Udane występy zaliczyły **Nirvana**, **Pearl Jam**, a nawet **Stone Temple Pilots**. Śmiem jednak twierdzić, że w przypadku "Alicji" możemy mówić o czymś więcej niż dobrym koncercie – ten występ miał w sobie coś symbolicznego. Z perspektywy czasu, traktuję go jako piękne pożegnanie "starego" **Alice In Chains** ze swoją publicznością (pomimo tego, że nie był to ich ostatni koncert). Chociaż od dłuższego czasu nie grywali przed większym audytorium, to 10 kwietnia 1996 roku pokazali się z jak najlepszej strony.
Oczywiście - zawsze znajdą się Ci, którzy będą narzekać. W tym przypadku powtarzało się kilka głównych zarzutów pod adresem zespołu: słaba dyspozycja Layne'a, brak starszych kawałków i zbyt mała dawka czadu. Pozwolicie Państwo, że zbijania tych argumentów dokonam nie po kolei. Jeśli ktoś liczył na ostrą jazdę podczas koncertu akustycznego, to cóż mogę napisać... Taki urok? Tu liczy się atmosfera i pewna szczerość przekazu - rzeczy, w których **Alice In Chains** byli mistrzami. Zwłaszcza ten "słabiutki" Layne. Tak, na zapisie video wyraźnie widać, że Staley jest blady i wychudzony. Do tego spowolnione ruchy i te ciemne okulary. Boże! Zawsze, kiedy o nim myślę, widzę go właśnie takim! I co z tego, że zapomniał tekstu w //Sludge Factory// (czego akurat na CD nie doświadczymy), jeśli przy kolejnym podejściu zaśpiewał ten utwór tak, że ręce same składają się do oklasków (i ta wersja na CD już jest). Ten jego umęczony głos, to dusza tego zespołu. Co do repertuaru, to rzeczywiście chętnie usłyszałbym coś z **Facelift**, ale na tym koniec mojego kręcenia nosem. Poza oczywistymi wyborami, takimi jak //Would?//, //Angry Chair// czy //Rooster// znalazło się miejsce na kilka niespodzianek, do których zaliczyć należy pojawienie się aż dwóch utworów z mini-albumu **SAP** (//Brother// i //Got Me Wrong//). Zaskoczeniem jest też końcówka występu, która zamiast radiowych hiciorów przynosi nam dwie siedmiominutowe "kobyły" (//Frogs// i //Over Now//) i jeden utwór premierowy. //Killer Is Me// to taki rozbujany i - jak na **Alice In Chains** - dość pozytywnie brzmiący numer, w którym rolę głównego wokalisty przejmuje Jerry Cantrell.
Należy też podkreślić, że "odcięcie prądu" nie zaszkodziło żadnej z kompozycji, natomiast niektórym dodało to tylko nowego blasku. //Nutshell//, //Sludge Factory// i //Got Me Wrong// brzmią tu nawet lepiej niż w wersjach oryginalnych!
Muszę wyznać, że ten album od wielu lat służy mi do nawracania zbłąkanych owieczek, na właściwą (czyt. rockową) ścieżkę. Jeszcze nigdy nie zawiódł. Kilku moich dobrych kumpli, właśnie dzięki **MTV Unplugged** stało się wiernymi miłośnikami twórczości **Alice In Chains**. Ja sam nie mam wątpliwości, że gdybym na bezludną wyspę mógł zabrać tylko jeden album tego zespołu, to zdecydowałbym się wziąć właśnie ten. Takiej muzyki mogę słuchać bez końca.
Data dodania: 01-01-2012 r.