10 / 10
PaweĹ DerwiĹski
W połowie lat 90-tych większość młodych amerykańskich zespołów miała zakusy, aby stać się nową **Nirvaną**. Taka tendencja, choć zrozumiała i całkowicie naturalna, przyczyniła się do powstania pewnego potworka znanego dziś pod nazwą post-grunge. Przeciwnicy tego nurtu twierdzą zgodnie, że była to jedna z największych plag w dziejach rocka. Nawet ci, którzy lubią sobie czasem posiedzieć w takich klimatach, muszą jednak obiektywnie przyznać, że post-grunge nie doczekał się wielu wybitnych płyt. Jeśli ktoś już otarł się o absolut, to jedynie panowie z **Days Of The New**. Chociaż... może rzeczywiście słowa "panowie" i "absolut" wydają się nie na miejscu, kiedy używa się ich wobec czterech nastolatków z Kentucky? Nie da się jednak ukryć, że na swoim debiutanckim albumie, ci utalentowani młodzianie, zaprezentowali poziom nieosiągalny dla jakiejkolwiek innej post-grunge’owej kapeli.
Zacznijmy od tego, że "żółty album" (lub "jedynka" – bo takie nazwy przylgnęły do pierwszego albumu **Days Of The New**) brzmi niezwykle dojrzale. Ze zmysłem kompozytorskim Travisa Meeksa zespół mógł zadowolić się nagraniem dziesięciu modnych, przebojowych numerów i zacząć zarabiać grube pieniądze. **Days Of The New** mieli jednak konkretny pomysł na płytę i na siebie. Nagrali album niemal w stu procentach akustyczny, raczej ponury i na pierwszy rzut ucha niezbyt przystępny. Nie zmienia to faktu, że sukces komercyjny osiągnęli (milion sprzedanych kopii w samym USA), a singlom (//Shelf in the Room//, //Touch, Peel and Stand// i //The Down Town//) przebojowości odmówić nie można. Nie dziwi fakt, że właśnie one zostały wybrane, aby promować płytę i to nie dlatego, że wybijają się ponad poziom całości. Po prostu – są jeszcze w miarę pogodne. Takie utwory, jak //Solitude//, //What’s Left For Me?// czy genialne //Whimsical// nie ustępują im nawet o drobinę, ale... to już granie dla smutasów.
Dołujący klimat tej muzyki sprawił, że **Days Of The New** często byli porównywani do **Alice In Chains**. Wpływy Staleya i spółki faktycznie są słyszalne w muzyce grupy, ale na twórczość Meeksa bez wątpienia miało też wpływ miejsce pochodzenia. Wystarczy zauważyć, jak pracują gitary w //Where I Stand// - prawda, że odczuwalny jest ten specyficzny klimat południa? Zresztą, w ogóle warto przysłuchać się tej płycie pod kątem gitar. To wprost niezwykłe, jak takie młokosy mogły stworzyć takie partie instrumentalne, jakie słyszymy w //Now//, czy... w jakimkolwiek innym numerze. Niemniej jednak przypisywanie zasług całej grupie mija się chyba z prawdą, bo niemal za każdą nutkę i każde zagranie jest tu odpowiedzialny Travis Meeks. Todd Whitener dorzucił podobno tylko trzy solówki, a Matt Taul stworzył partię perkusji w //Touch, Peel and Stand//.
Taki debiut zdarza się raz na milion. **Days Of The New** nagrali płytę kompletną. Doskonale wyważyli proporcje – mamy tu zarówno rzeczy nadające się do radia (//Touch, Peel and Stand//), jak i utwory, których głównym celem jest spajanie całości i budowanie klimatu (//Cling//, //Face of The Earth//). Niezwykła umiejętność, jak na siedemnastolatków, nieprawdaż? Biorąc pod uwagę młody wiek artystów, jest prawdopodobne, że duży wpływ na ostateczny kształt albumu mógł mieć producent – Scott Litt. Facet pracował wcześniej między innymi z **R.E.M.** i **Nirvaną**, więc **Days Of The New** nieźle trafili. Nie wiem zresztą dokładnie, jak przebiegała praca nad płytą i chyba jest to najmniej istotne. Ważne, że powstał album, który bez zażenowania można postawić na półce obok najważniejszych płyt **Soundgarden**, **Pearl Jam** czy **Alice In Chains**.
Data dodania: 01-01-2012 r.