7 / 10
Piotr Rawski
Któż mógł się spodziewać, że z powodzeniem rozwijający karierę solową **Ray Wilson** w 2006 roku zechce sięgnąć po dawno zapomnianą nazwę **Stiltskin** (od rozwiązania zespołu minęło już przecież ponad dwanaście lat) i właśnie pod tym szyldem wydać swój nowy album. Zupełnie nowy skład, brak autora i aranżera wszystkich kompozycji z debiutanckiego krążka formacji – Petera Lawlora, wieloletni rozbrat Wilsona z ciężką muzyką... To nie mogło się udać. A jednak się udało.
Poza tym, że jest gitarowa i mocna, zawartość **SHE** bardzo różni się od tego, co mogliśmy usłyszeć na **The Mind's Eye**. Album jest zaskakująco mroczny i ciężki, lecz jednocześnie po brzegi wypełniony ciekawymi i łatwo wpadającymi w ucho melodiami. Nie brakuje także kilku dobrych pomysłów (rapowana partia **Adonisa Stara** w //Sick and Tired//) czy udanych zapożyczeń (chociażby fragment Apokalipsy św. Jana znany z //The Number of the Beast// **Iron Maiden** w //Taking Time//).
Muzyka na **SHE** jest bardzo zróżnicowana. Znajdziemy tutaj zarówno przyjazny stacjom radiowym, chwytliwy pop rock (udane, ale niezbyt dobrze wpisujące się w album //Lemon Yellow Sun//), jak i wyraźne akcenty nu metalu (wspomniane wcześniej, całkiem niezłe //Sick and Tired//). I choć sami autorzy określają zawartość płyty jako mieszankę stylów **Daft Punk**, **Phila Lynotta**, **Audioslave**, **Metalliki**, **Davida Bowie** i **Radiohead**, krążek zdominowany jest przez kompozycje heavymetalowe (jak np. wprost stworzone na koncerty //Fame// czy przejmująca ballada //Constantly Reminded//) – w bardzo nowoczesnym, niestroniącym od elektroniki wydaniu.
Spora różnorodność kompozycji nie oznacza jednak, że albumowi brakuje spójności. Wspólne ramy wyznacza bowiem produkcja. Brawa należą się tutaj Peterowi Hoffowi, który nadał **Stiltskin** brzmienie godne XXI wieku, dokładając wszelkich starań aby dźwięk pozostał naturalny i selektywny.
Oczywiście, nawet najlepsza produkcja nie jest w stanie przykryć wszystkich mankamentów słabszych utworów. Krążek bez wątpienia mógłby obejść się bez nijakich i nudnych //Summer Days// i //Some of All My Fears//. Pojedynczo każdy z nich dałoby się jakoś przełknąć, jednak razem (a niestety następują po sobie) stanowią poważną wadę albumu. Na szczęście płyta zdominowana jest przez znacznie bardziej udane kompozycje.
**SHE** mogę polecić każdemu – każdy bowiem znajdzie tu coś dla siebie. Osobiście, życzyłbym sobie więcej takich albumów.
Data dodania: 01-01-2012 r.