7 / 10
Maciej WilmiĹski
Kogo tym razem mamy w roli wokalisty? Czyżby Robert Plant? Nie. David Coverdale? Ciepło, ciepło. Tym razem przy mikrofonie stanął Glenn Hughes - zatem znów było wiadomo, że będzie ciekawie. Ale zaraz, zaraz. Problem w tym, że ze starego składu pozostał tu tylko Tony Iommi. Do tego miała to być jego płyta solowa, ale zła wytwórnia stwierdziła, że nikt nie będzie chciał tego słuchać i wymyśliła groteskowy podpis **Black Sabbath Featuring Tony Iommi**. I na tym polega główny problem z tą płytą. Bo, choć sporo tu dobrej muzyki, to jednak kompletnie nie pasującej do stylu, do jakiego przyzwyczaił nas zespół. A zatem, jako że nie lubimy wszelkich zmian i w ogóle, **Seventh Star** z góry trzeba skazać na porażkę i odesłać w muzyczny niebyt... Eee, dajcie spokój, czy aż tak ważne są te szyldy?
Owszem, to wcielenie **Black Sabbath** wyraźnie nie ma zbyt wiele wspólnego z poprzednimi dokonaniami grupy i jak nigdy wcześniej, zespół brzmi po prostu, jak jedna z wielu ówczesnych kapel. Sekcja rytmiczna jest zaskakująco zwyczajna i typowa, brzmienie jest dosyć skomercjalizowane i wypolerowane, a klimat i atmosfera płyty to raczej "let's go rock and roll", aniżeli zanurzanie się w mrocznych klimatach. Ale co z tego, skoro dostajemy tu 35 minut (szkoda, że tak mało) naprawdę wartościowej muzyki.
Nie brakuje klimatów ostrzejszych w takich numerach, jak //In for the Kill//, //Turn to Stone// czy //Danger Zone// - jest ostro i z wykopem, a z reguły pisząc o tej płycie się o tym zapomina. Ostatni z wymienionych to dowód, że Iommi wciąż sypie znakomitymi riffami jak z rękawa, szkoda tylko że zabrakło pomysłu na zakończenie utworu i w pewnym momencie jest on po prostu wyciszany... Charakterystyczne, zapadające w pamięć riffy słyszymy też w wolniejszym, ale fajnie udramatyzowanym śpiewem Hughesa //Angry Heart// i kapitalnym, orientalizującym, najbardziej przypominającym stary Sabbath utworze tytułowym, zresztą poprzedzonym typowym dla grupy intro //Spinx (The Guardian)//. Glenn Hughes również i w takich klimatach wypada wyśmienicie i mimo, że wydaje się ze swoimi soulowymi ciągotkami i manierą wokalną nie za bardzo będzie tu pasował, słucha się go tu na tej płycie z prawdziwą przyjemnością.
Są i ballady. Proste, akustyczne //In Memory// dzięki słowom i ich interpretacji wokalnej Hughesa naprawdę porusza, tylko pozostawia spory niedosyt, jako że trwa ledwie dwie i pół minuty, a końcówkę znów wyciszono. Z kolei //No Stranger to Love// z mocnym syntezatorowym uderzeniem to już wyraźny skok na listy przebojów. Bardzo zgrabny i udany, utwór zapada w pamięć, tak jak i teledysk, który... no, po prostu trzeba to zobaczyć.
Nie dajcie się zwieść stereotypom. Dobra płyta!
Data dodania: 01-01-2012 r.