6 / 10
Maciej WilmiĹski
To zdecydowanie najmniej znana pozycja w dorobku **Black Sabbath**, do tego w tej chwili praktycznie nie do kupienia, a szkoda. Mamy tu bowiem okazję przekonać się, jak na żywo brzmiał zespół z Tonym Martinem w składzie.
W roku 1994 **Black Sabbath** mieli już status muzycznych dinozaurów, co prawda wciąż aktywnie działających i wydających nowe płyty, ale jednak wzbudzających emocje głównie ze względu na muzykę z początków swej działalności. Na koncerty chodzili zatem Ci, którzy pragnęli powspominać przeboje swej młodości i nowi fani, którzy jednak bardziej chcieli zapoznać się z zespołem, który ukształtował gusty i wpłynął na muzykę ich idoli, aniżeli byli przyciągani jego nowymi wydawnictwami. A zespół zaczął odwiedzać państwa, które do tej pory były w planach koncertowych pomijane, w tym Polskę (koncert w Zabrzu).
Od strony zespołu wyglądało to jednak zupełnie inaczej. Grupa pogodziła się ze swoim ówczesnym statusem i robiła swoja, nie oglądając się na nic. Nie ma mowy o jakimkolwiek odcinaniu kuponów, czy koncertach w stylu "wspomnijmy, jak za dawnych lat". Jednakże słucha się tego koncertu dosyć przygnębiająco. Kiepska produkcja (gdzie ta moc gitary Iommiego), niezwykle anemiczna publiczność, brak atmosfery - nie rekompensuje tego fajnie dobrany repertuar i jego udane wykonanie.
Koncert promuje album **Cross Purposes**, stąd i w menu aż trzy - zresztą najlepsze - numery z tej płyty (//I Witness//, //Psychophobia//, //Cross of Thorns//), które wypadają całkiem nieźle, ale jednak od całości odstają. Czego nie można powiedzieć o innym numerze z ery Martina - //Headless Cross//, brzmiącym jak klasyk. Z czasów Dio na wersję CD trafił zaledwie jeden numer - //Time Machine//, w tej wersji przypominający niestety kolejny przeciętny numer z **Cross Purposes**. A reszta, czyli połowa repertuaru to już klasyki z ery Osbournowej. I to one - co chyba niespecjalnie dziwi - wypadają tu najlepiej. Nie zabrakło perełek, jak //The Wizard// (słyszymy Martina, mówiącego, że to utwór, który nie był grany na żywo od dwudziestu czterech lat!) czy //Sabbath Bloody Sabbath//, który niby bez głosu Ozzy'ego traci całą magię, ale jak przypomnimy sobie jak Ozzy zaśpiewał go na późniejszym **Reunion**... W tych klasycznych numerach Martin nie kombinuje z liniami wokalnymi, nie próbuję na siłę dodawać niczego od siebie. I chwała mu za to. Słucha się bowiem tych kompozycji naprawdę przyjemnie, a głos Martina pozwala spojrzeć na nie trochę inaczej. Nie zabrakło też staroświeckich, ale myślę oczekiwanych na takim koncercie solowych popisówek perkusisty i gitarzysty.
Generalnie jest to wydawnictwo, które najwięcej satysfakcji przyniesie fanom grupy. Dla pozostałych raczej w ramach ciekawostki.
Data dodania: 01-01-2012 r.