2 / 10
RafaĹ Biela
**Metallice** na pewno nie można odmówić jednego: umiejętności robienia szumu wokół własnej działalności. Czas poprzedzający wydanie **St. Anger** to seria bardzo głośnych, szeroko komentowanych wydarzeń z zespołem w roli głównej, jednak rzadko kiedy o charakterze muzycznym. Bo jak nie publiczne poszukiwania basisty, to znowu kłopoty alkoholowe Jamesa. No i ciągłe zapowiedzi powstania nowego albumu. Pierwszego z premierowym materiałem od 1997 roku. Zaowocowało to milionami artykułów w prasie, tysiącami wywiadów, a w końcu nawet relacji ze studia. Gorączka udzieliła się chyba wszystkim fanom metalu, dlatego z pewnością nie byłem jedynym, który najszybciej jak się dało uzbroił się w krążek z komiksową pięścią na okładce. Obrazek w jakiś sposób nawiązywał do **Kill’em All** i jako taka zapowiadana była też muzyka. Jakież więc było moje rozczarowanie, kiedy wreszcie włożyłem płytę do odtwarzacza!
Mówiąc wprost: **St. Anger** to jedna z najgorszych płyt, jakie w życiu słyszałem. Muzyka bezsensowna, pozbawiona treści, przekombinowana. Bardzo, bardzo zła. Chcecie thrashu? Nie znajdziecie go tutaj. Chcecie ładnych ballad z okolic **ReLoad**? Też ich tu nie ma. To może zespół odkrył coś zupełnie rewolucyjnego? Niestety, również nie. To, co jest, to obraz nędzy i rozpaczy, żałosne miotanie się w oceanie beznadziei. Faktycznie, powrócili do mocnego grania. Jest szybko, ciężko, brutalnie. Ale niestety, raczej ciężko mówić w przypadku tej płyty o ujęciu muzyki w ramy kompozycji. Większość z zamieszczonych tu utworów, to niedopracowane, garażowe fragmenty muzyki, które ewentualnie mogłyby posłużyć jako punkt wyjścia dla jakichś kompozycji. Utwory z nich złożone są długie, ale to nie znaczy, że przemyślane. Występuje tu zjawisko sztucznego przeciągania kompozycji, robienia z nich rzeczy pseudo-progresywnych, co kompletnie nie pasuje i kompletnie im nie wychodzi. A robią to na zasadzie chyba zupełnie przypadkowego sklejania ze sobą fragmentów powstałych podczas jamowania. Chwilami może się wydawać, że jeśli byśmy całą płytę pocięli na kawałki, a potem losowo ze sobą sklejali, powstałyby utwory nieodbiegające "jakością" od tych, które sprokurował dla nas zespół **Metallica**.
Dobrze, ale jak wyglądają te fragmenty? Ciężko je jednoznacznie określić. Owszem, znajdują się w nich jakieś dalekie echa thrashu. Szybkie, rwane riffy, gęsto tłumione na mostku, ogólna agresja. Ale jakość tych riffów jest do prawdy żenująca. Do zagrania większości wystarczą nie tylko, zgodnie ze współczesną modą nu-metalową, dwie, może trzy basowe struny gitary, ale nawet tylko trzy pierwsze progi. Zagrywki w ten sposób produkowane są niezwykle ubogie, by nie rzec prostackie. Jak by tego było mało, całości nie mogą uratować gitarowe sola Hammetta, bo ich po prostu... nie ma! Tak, **Metallica** postanowiła sama się okaleczyć i zrezygnowała z solowych popisów w swojej muzyce. Obrazu rozpaczy dopełnia niemal niesłyszalny bas (ale może po prostu tymczasowy basista – producent Bob Rock nie miał nic ciekawego do zagrania?) i manierycznie zawodzący Hetfield, śpiewający do tego banalne, nudne melodyjki. Z najlepszej strony zaprezentował się po raz kolejny Lars Ulrich, ale i to tylko technicznie (wspaniałe dwie stopy), bo jego partie są na **St. Anger** powtarzalne, a pojawianie się części zagrywek oparte jest chyba na zasadzie konieczności - przecież musi być potężna basowa kanonada. Może więc chociaż produkcja "piątego członka zespołu" Boba Rocka spełnia oczekiwania? Niestety, chyba jakieś fatum wisiało nad tym albumem. To nie tylko najgorsza muzycznie płyta **Metalliki** w historii, ale też najgorzej wyprodukowana. Suche, nowoczesne gitary może i jakoś by można było znieść, ale zagłuszający je notorycznie werbel Larsa, do złudzenia przypominający puste dźwięczenie puszki po farbie, odbiera jakiekolwiek chęci do życia i słuchania.
Pozytywy? Szczerze mówiąc, kiedy z wypiekami na twarzy włożyłem album pierwszy raz do odtwarzacza, byłem bardzo miło zaskoczony otwierającym całość kawałkiem. Dziwny jakiś, ale trochę czadu się znalazło i nawet fragmenty melodii. No cóż, potem się okazało, że im dalej, tym gorzej, a już przebanalny motyw z tekstem //fran-tic, tic, tic, tic, tac// pogrzebał wszelkie nadzieje. Poza tym po mniej więcej minucie brzmienie perkusji staje się zupełnie nie do zniesienia. Wniosek jest jeden: istnieje tu w kilku fragmentach potencjał, tylko kompletnie zaprzepaszczony. Poza //Frantic//, chwilami daje się słuchać tytułowego //St. Anger//. //Some Kind Of Monster// ma nawet przyzwoity riff. Ale mimo tych drobnych przebłysków, nie da się ze spokojem i przyjemnością wysłuchać ani jednego utworu na tym nieszczęsnym albumie.
Smutne to, ale prawdziwe: ostatni naprawdę bardzo dobry materiał **Metallica** wydała 15 lat temu. Jeśli kolejna, właśnie przygotowywana płyta nie przełamie fatalnej passy, będziemy mogli ze smutkiem zakopać trumnę z przedwcześnie zmarłą muzyczną inwencją zespołu. Który konsekwentnie od lat wbiją w tę trumnę kolejne gwoździe.
Data dodania: 01-01-2012 r.