5 / 10
Maciej WilmiĹski
Dwie pierwsze płyty **Electric Sun** okazały się totalną klęską i chyba nikt (oprócz najwierniejszych fanów) nie wierzył, że Uli Roth jest jeszcze w stanie pod tym szyldem stworzyć ciekawą muzykę. Tymczasem on sam przez 3 lata jakie minęły od wydania poprzedniego albumu nie próżnował. Najpierw stworzył siedmiostrunową, 42-progową (sic!) gitarę, którą nazwał sky-guitar a potem chcąc zaprezentować światu jej możliwości przystąpił do nagrywania tego albumu.
Efekt? Niezłe zaskoczenie ! Nie, nie, wcale nie jest to album instrumentalny. Uli nie przestał też śpiewać. Otóż ten album to nic innego jak prawdziwa rock-opera, swoisty musical z elementami neoklasycznego rocka czy hard rocka. Pomysł na pewno ciekawy, ale i wymagający sporej wyobraźni muzycznej i wiary we własne umiejętności (czego akurat nigdy Rothowi nie brakowało). Jest to przedsięwzięcie na całkiem sporą skalę, zamiast dotychczasowej formuły hendriksowskiego trio mamy tu kilkanaście osób (w tym kilku "chórzystów"), a zatem i znacznie bogatsze aranżacje i sporo efektów studyjnych (szum wodospadu, śpiew ptaków).
Nie jest to jednak concept-album, utwóry nie łącza się tekstowo, a i muzycznie w większości przypadków nie stanowią jednolitej całości. Teksty są mocno uduchowione i filozoficzne, pełne odniesień do różnych religii i światopoglądów (słyszymy m.in. że piękny będzie dzień gdy nadejdzie Pan albo że szatan nic nie wie o miłości i ludzie w końcu przejrzą na oczy i się od niego odwrócą), a także metafizycznych rozważań (//Did you ever really ponder/Just why you are alive?// albo //Did you ever sit and wonder just who you are//). Na samym końcu słyszymy natomiast //We need You, cosmic Son! Agnus Dei!//. Jednym słowem - pomieszanie z poplątaniem - nie są to rzeczy z najwyższej półki, nadające się do głębszej analizy i zadumy. Wyraźnie widać, że zabrakło głębszej koncepcji.
Jak prezentuje się natomiast muzyka? Całkiem ciekawie. Dominują chóralne przyśpiewy i orkiestralne aranżacje, a sam Uli przygrywa w tle ładne melodie, żeby potem czarować słuchacza długimi popisami.Co ważne - w grze Uliego znacznie mniej niż na poprzednich albumach inklinacji hendriksowkich, dominuje nastawienie na muzykę klasyczną i raczej stąd czerpał on inspirację w swoich solówkach. I generalnie - to właśnie jego popisy są na tej płycie najciekawsze (//I'll Be There// - gdzie po szybkich 2 zwrotkach mamy długi, ciekawy popis instrumentalny).
Jeśli chodzi o wokal - to na szczęście Uli wypada tu całkiem przyzwoicie - ale to też efekt tego, że rzadko kiedy jego głos jest na pierwszym planie, a i większość partii śpiewają inni wokaliści lub są to po prostu rzeczy chóralne.
Najciekawszym utworem jest niewątpliwie //The Night That Master Comes// - spora przebojowość, świetna gitara i ciekawe partie wokalne. Nieźle brzmi też radosne //What Is Love//. Świetnie sprawdza się w tych utworach mieszanka żywiołowego hard rocka z melodyjnymi, a momentami wręcz skocznymi chóralnymi zaśpiewami.
Niestety, dalej nie wygląda to już specjalnie ciekawie i po początkowym zaciekawieniu i zaintrygowaniu czeka nas raczej znużenie. Utwory zlewają się w jedno i niespecjalnie porywają. A także zaczynają sie dziać rzeczy bardzo dziwne (//Icebreaker// - a zwłaszcza //Eleison//) - dziwaczne linie melodyczne, totalna mieszanina klimatów. W rezultacie słyszymy rzeczy chaotyczne, sprawiające wrażenie jakby zabrakło kogoś kto byłby w stanie nad tym zapanować. Po prostu totalny groch z kapustą przypominający jajcarskie kawałki **Franka Zappy**.
Ambitna próba zakończona porażką. Tak najprościej można scharakteryzować ten album.
Data dodania: 01-01-2012 r.