6 / 10
Maciej WilmiĹski
Przyznam, że nie wierzyłem w powstanie tego albumu. Kilkanaście lat opery mydlanej pod tytułem "powrót w oryginalnym składzie" i nieudana próba nagrania płyty z Rickiem Rubinem w 2001 roku, skutecznie mnie w tym sądzie zasklepiły. A jednak, stało się! A skoro płyta powstała, to od razu przypomniały się powtarzane przez lata, jak mantra, słowa Ozzy'ego, który zapewniał, że album ujrzy światło dzienne tylko, jeśli będzie gwarantować odpowiednio wysoki poziom, jeśli będzie mógł śmiało stanąć obok kultowych i w większości wybitnych dzieł z lat 70. Oczekiwania miałem zatem bardzo wysokie i nie będę ukrywał, że //**13**// nie do końca je spełniło.
To, jak na tę płytę spojrzymy, z jakim nastawieniem do niej podejdziemy, ma zasadniczy wpływ na jej ostateczny odbiór i ocenę. Jeżeli weźmiemy pod uwagę emocje związane z tym, że ten krążek ukazał się wbrew wszystkim przeciwnościom (choroba Iommiego, nałogi Osbourne'a, bolesna awantura z Wardem), z bólem serca pogodzimy się z brakiem Warda, przypomnimy sobie słabiutkie //**The Devil You Know**// **Heaven And Hell** i zerkniemy na metryki twórców, to z pewnością będziemy usatysfakcjonowani. Może nie w pełni, ale jednak. Sporo mamy wokoło eksklamacji tego typu związanych z //**13**//... Jeżeli z kolei wierzyliśmy Ozzy'emu i oczekiwaliśmy dzieła wielkiego, o współczesnym sznycie, ale śmiało nawiązującym do dawnego dziedzictwa, to będziemy czuli spory niedosyt...
Dostaliśmy osiem utworów, bo reszta zgodnie z prawem czasów poszła na różnego rodzaju dziwne bonusy. Problemem płyty, który każdy fan Sabbath z miejsca wyłapie, jest wyraźny recykling starych pomysłów. Już na dzień dobry, //End of the Beginning// brzmi jak //Black Sabbath// 2 (gitara, perkusja - w pierwszej części numeru), a w finalnej części kojarzy się z //Dirty Women//. //Loner// z kolei z miejsca budzi skojarzenia z //N.I.B.// O ile jednak w tych przypadkach możemy się zastanawiać, czy to świadome nawiązania, czy podświadomy efekt katowania przez Ricka Rubina debiutanckiej płyty w czasie sesji nagraniowej, to //Zeitgeist// jest już jawnym i świadomym //Planet Caravan// 2 (//I falling through the universe again// czy //I fly endlessly through space// w tekście). I z takimi utworami jest największy problem. Bo z jednej strony - wyszły naprawdę znakomicie, w //Zeitgeist// udało się uzyskać rewelacyjny nastrój, //Loner// natomiast pięknie buja - ale z drugiej, mamy świadomość że to już było, że to tylko wydmuszka starych czasów.
Dominują utwory ponad miarę długie, w wolnym tempie, posępnym klimacie, z charakterystyczną tematyką tekstów, ciężkimi, potężnymi riffami i licznymi przejściami. Jedziemy w starym stylu, bez specjalnego unowocześniania, które słyszeliśmy chociażby w //Psycho Man//, bardziej jest to kierunek //Scary Dreams// (nota bene szkoda, że utwór tu nie trafił, chociaż jako bonus). Jednocześnie album nie brzmi staroświecko, czy jak granie stylizowane na stare czasy...
Zasadniczo niby wszystko jest ok, coś jednak nie zadziałało. Iommi przywala raz po raz niezłymi riffami, Geezer jak zwykle wybornie kotłuje w tle, Ozzy mamrocze posępnie kolejne wersy, a Wilk stara się nie wychylać przed szereg i naśladować grę Warda. Pełno tu charakterystycznych przejść, przyspieszania, zmian klimatu, nie brak dobrych solówek Iommiego, dostajemy sporą dawkę bujania. Czyli patenty, jak za dawnych czasów. Ale to wszystko już bez takiego polotu, przez co słuchacz pozostaje zadziwiająco znudzony, zadziwiająco obojętny. Wzorcowym przykładem pozostają dwa koszmarne niewypały w postaci //Dear Father// i //Live Forever//. To aż dwa utwory z ośmiu! //God Is Dead?// ciągnie w nieskończoność jednostajny, monotonny rytm, a przyspieszenie następuje zdecydowanie za późno. Tu całość napędza jednak ciekawa linia wokalna Ozzy'ego, która intryguje i jest niezwykle wyrazista.
Najlepiej jako całość udało się //Age Of Innocence// z chyba najlepszym riffem i powalającą instrumentalną końcówką, mającą w sobie jakąś niewiarygodną moc i niepokojąco-melancholijny klimat. Niewątpliwie na plus trzeba zaliczyć także bluesujący //Damaged Soul// z riffem jakby od Jimiego Hendrixa, dość dołującym tekstem o sprawach ostatecznych i fajnym jammem na końcu z Ozzym na harmonijce. A jednostajne klimaty dwóch pierwszych numerów kapitalnie przerywa jakże ożywczy, wspomniany już //Loner// - szybki, przebojowy, z - wreszcie - radością, większym żarem w głosie Ozzy'ego.
Słychać, jak duży wpływ na album wywarł Rick Rubin. Nie ukrywajmy, tą płytą spełnił swoje marzenie. Miał swoją wizję i - co wynika z wywiadów - była to wizja znacznie mocniejsza, lepiej sprecyzowana, niż to, co planował zespół. Brawa należą mu się za produkcję, bo to się udało. Warto podkreślić, że Ozzy brzmi tu naturalniej, niż na ostatnich płytach solowych. Mniej w jego głosie studyjnych sztuczek i elektroniki, więcej naturalności, co jednocześnie niestety mocno obnaża jak kiepski jest stan faktyczny jego głosu, uwypukla wszystkie jego słabości. Z drugiej strony, Kevin Churko chyba lepiej potrafił wyróżnić siłę barwy wokalnej Osbourne'a. Niemniej jednak, o ile produkcja jest ok, to ciężko pozbyć się wrażenia, że Rubin narzuceniem tak mocnego spojrzenia w kierunku debiutu zawężył inwencję i uwiązał muzyków zbyt silnymi ograniczeniami...
Poszczególne fragmenty potrafią być wielkie - wspomniana końcówka //Age Of Innocence// czy niewiele mu ustępująca ta z //God Is Dead?// - to momenty magiczne, wręcz ocierające się o muzyczny absolut. Całość jednak wielka nie jest. Podczas słuchania wręcz narzuca się pytanie - czy było warto, czy dobrze że ta płyta powstała... Kiedy emocje jednak stygną, mówimy, że warto, ale jakoś bez przekonania... To jednak nie tylko, że tak, że po prostu nie ma wstydu, że wymagane minimum zostało osiągnięte. Jednakże nie oszukujmy się, że jest bardzo dobrze. I, że nie ma rozczarowania. Bo jest. A narasta ono, kiedy sięgniemy po utwory bonusowe. Bo miejsce //Methademic// i //Peace Of Mind// było zdecydowanie na tej płycie.
Koniec płyty sugeruje zamknięcie historii **Black Sabbath**, zresztą chyba nikt nie wierzy, że mogłoby być inaczej. Ciesząc się z tego co jest, pozostaje żal, że nie powstało bardziej spektakularne dzieło.
Data dodania: 09-06-2013 r.