7 / 10
Maciej WilmiĹski
Po czterech latach od //**Tone**// **Jeff Ament** zaprezentował nam kolejną porcję muzyki tworzonej gdzieś na boku, nagrywanej w wolnych chwilach dla własnej przyjemności. I ponownie - stylistycznie jest to od początku do końca muzyka utrzymana w obszarach bliskich Amentowi, ponownie też mamy do czynienia bardziej z luźnym zbiorem piosenek, aniżeli spójnym albumem. Kontynuując myśl, i tym razem jest to dzieło niszowe, wydane własnym sumptem w pearljamowej wytwórni, sięgną po nie zatem nieliczni... Wielka szkoda, bowiem album jest doprawdy niezwykle udany, słuchając niektórych utworów czuję się wręcz jakbym przeniósł się do czasów złotej ery grunge'u, przywoływany jest ten niezwykły klimat, czuć ciarki na plecach...
Jak wspomniałem, Ament wędruje po utartych ścieżkach, są to jednak ścieżki bliższe **Mother Love Bone**, **Alice In Chains** czy **Days Of The New**, aniżeli **Pearl Jam** (aczkolwiek takich też nie brak). Klimaty może nie tyle zapomniane, co nie tak ostatnimi czasy eksploatowane, dzięki czemu album brzmi niezwykle świeżo. Generalnie jest dosyć mroczno, nostalgicznie, ale i z przebijającym się Słońcem, dominują utwory w średnim tempie i ballady i to one tworzą oś płyty, to one stanowią tu największą wartość.
//When The Fire Comes// czaruje klimatem akustyków z doskonale uwypuklonymi bongosami i marakasami, znakomitymi harmoniami wokalnymi, a rolę pierwszego wokalisty wyjątkowo przyjmuje tu kolega z projektu **RNDM**, Joseph Artur, dzięki któremu mamy chyba najbardziej przebojowy numer na płycie. Nie mniej ciekawe są krótkie (około trzyminutowe) grane głównie na gitarach akustycznych perełki, które słyszymy później: //Shout and Repeat// z urzekającym wstępem, chwytliwe //The Answer//, żwawsze //Time to Pay// czy najdelikatniejsze, wieńczące całość //Never Forget// - to właśnie te promienie Słońca wychodzące z mroku.
W łagodniejszych klimatach utrzymane są jeszcze //Take My Hand// (najmroczniejszy na płycie) i //Down to Sleep//, które jednak nie mają takiej mocy rażenia.
A jak wypadają utwory żywsze? Nieźle, jak //Ulcers & the Apocalypse// - ze specyficznym riffowaniem z tamburynem w tle i typowym przyspieszeniem w refrenie - czy tytułowy, który zgrabnie snuje się przez pierwsze minuty, żeby powoli nabierać rozpędu aż do rozimprowizowanej, jazgotliwej końcówki z gitarowymi odjazdami. Najsłabiej wypadają numery bliskie klimatom perljamowym, jak //Give It a Name// z typowym riffem i franzferdinandowym wokalem (!) oraz //War in Your Eyes// (w składzie 2 kolegów z macierzystej formacji) z charakterystycznym basowym pochodem.
Słuchając całości warto zwrócić uwagę na to, że Ament coraz lepiej odnajduje się w roli wokalisty, słychać wyraźne postępy. Korzysta z doskonałych wzorców (charakterystyczne przeciąganie), ale potrafi zbudować ciekawe harmonie i - mimo słyszalnych ograniczeń - intrygować.
Cóż, nie ukryjemy wad - jest nierówno, są wyraźnie słabsze numery, płyta stanowi stylistyczny miszmasz... Żałuję, że Ament całościowo nie postawił na klimaty wolniejsze, akustyczne, numery tego typu stanowią bowiem największym skarb tego albumu. Skarb, który powinien stać się udziałem większej rzeszy słuchaczy. Sięgnijcie po niego, bo warto!
Data dodania: 19-10-2014 r.