Ozzy Osbourne, GdaĹsk, 09.08.2011 r.
Karol Tyszkiewicz, 10-08-2011
Kto: **Ozzy Osbourne**, Maqama
Gdzie: Gdańsk, Ergo Arena
Kiedy: 09.08.2011 r.
Setlista:
1. //I Don't Know//
2. //Suicide Solution//
3. //Mr. Crowley//
4. //War Pigs//
5. //Bark at the Moon//
6. //Fairies Wear Boots//
7. //Road to Nowhere//
8. //Shot in the Dark//
9. //Rat Salad//
10. //Iron Man//
11. //I Don't Want to Change the World //
12. //Crazy Train//
Bisy:
13. //Mama, I'm Coming Home//
14. //Paranoid//
Książę Ciemności długo (9 lat!) kazał czekać swoim polskim fanom na możliwość ponownego spotkania się z nim na żywo. Gdański koncert **Ozzy'ego Osbourne'a** odbył się w ramach europejskiej trasy promującej najnowszy album artysty – **Scream**. Koncert chyba najbardziej niecierpliwie wyczekiwany przez wszystkich, którzy łącznie z niżej podpisanym, z poczuciem głębokiego zawodu zwracali bilety w roku 2004, kiedy to występ w Spodku został odwołany w następstwie wypadku Ozzy'ego na quadzie.
Koncert odbył się w nowo wybudowanej Ergo Arenie co zważywszy na kaprysy tegorocznego lata uważam na bardzo dobre posunięcie. Imprezy organizowane w zamkniętych obiektach nie tylko uwalniają uczestników od zmienności warunków atmosferycznych ale poprawiają także odbiór dźwięku i efektów świetlnych, a i sama scena z uwagi na ograniczenia gabarytowe jest jakby bliżej publiczności. Ta, na której we wtorek zagrał Mr. Osbourne, wbrew moim wcześniejszym oczekiwaniom była pozbawiona jakichkolwiek dekoracji oraz telebimów. Ot po prostu klasyczna czarna płachta rozwieszona za muzykami oraz trochę wzmacniaczy ustawionych na scenie. Nie wiem czy taki był zamiar organizatorów ale ja odczytałem to jako jednoznaczny sygnał, że tego wieczoru liczyć się będzie tylko muzyka.
Imprezę otworzył polski zespół **Maqama**. Chłopaki bardzo się starali i nie mam wątpliwości, że wokalista i gitarzysta dali z siebie wszystko, jednakże nie wydaje mi się aby reprezentowali poziom wystarczający do supportowania jednego z Ojców Założycieli ciężkiego grania. Zespół został przyjęty przez publiczność bez większego entuzjazmu ale jeśli weźmiemy pod uwagę, że na przykład na amerykańskiej części tournee występ Ozzy'ego gdzieniegdzie poprzedzał **Slash**, to w zupełności można zrozumieć znacznie wyższe oczekiwania po stronie fanów.
Kiedy zgasły światła i z głośników rozbrzmiały dźwięki fragmentu //Carmina Burana// Carla Orffa ponad dziesięć tysięcy fanów nie oszczędzało gardeł w powitalnym wrzasku. Kiedy na scenie pojawił się On temperatura jeszcze bardziej wzrosła, a napór generowany przez tylnie rzędy wgniatał stojącym z przodu wszystkie wnętrzności. Ozzy tymczasem rozpoczął od powitania zgromadzonych i poprosił aby obiecać mu, że tego wieczoru //wszyscy oszalejemy//. Następnie panowie przeszli do części zasadniczej i wszyscy wspólnie odśpiewaliśmy //I Don't Know//. Setlista była dość przewidywalna i stanowiła typowe "the best of". Ciekawym było natomiast to, że na koncercie będącym promocją nowej płyty nie pojawił się ani jeden z niej kawałek! Jeśli komuś krążek ten przypadł do gustu to mógł się poczuć zawiedziony, mnie jednak ta sytuacja w zupełności odpowiada, gdyż w przypadku artystów, którzy swój najlepszy okres kompozytorski mają już za sobą, po prostu szkoda na koncercie czasu na utwory przeciętne, które i tak w odniesieniu do całości dorobku za kilka lat zostaną zapomniane.
Sam Ozzy pomimo tysięcy koncertów jakie zaśpiewał wciąż wydaje się zafascynowany tym co robi. Kiedy nie śpiewa, na jego twarzy rysuje się uśmiech od ucha do ucha, kiedy śpiewa robi to z takim zaangażowaniem jakby opowiadał o najważniejszych rzeczach w swoim życiu, a we wstępie do //Mr. Crowley// niemalże odpływa gdzieś daleko. Choć nie jest w stanie ukryć wieku ani, delikatnie mówiąc, mało higienicznego trybu życia, widać że duchem wciąż jest młokosem. I choć po scenie trupta już z gracją staruszka i drży mu lewa dłoń kiedy trzyma mikrofon, to kiedy doń śpiewa słychać, że tej piekielnej mocy swojego głosu nie zatracił. W przerwach od śpiewania ani na chwilę nie zwalnia: a to dopytuje publiczność czy dobrze się bawi, a to polewa ją wodą z wiaderek lub kłębami piany którymi tryska na fanów ze strażackiej sikawki, a to zaczepia gitarzystów przepychając się z nimi i udając że ciągnie ich za włosy. Nie brak mu także poczucia humoru kiedy wrzucony na scenę stanik ochoczo zawiązał sobie na głowie albo gdy przed utworem //War Pigs// kokieteryjnie podpytywał publiczność czy nie ma nic przeciwko aby wykonał kawałek swojego starego zespołu. Jak można się domyślić nikt ze zgromadzonych nic przeciwko nie miał.
Pozostali członkowie zespołu sumiennie wykonywali swoje zadania i nie można im zarzucić ani jednego potknięcia. Niewątpliwie są świetni w tym co robią, co podkreślają w partiach solowych, kiedy gitarzysta Gus G. pędzi po gryfie z prędkością karabinu maszynowego niczym Yngwie Malmsteen, a perkusista Tommy Clufetos wybija uderzenia, jakby urodził się z pałeczkami perkusyjnymi w rękach. Jednocześnie poza nienagannym warsztatem brak im jednak charyzmy i kolorytu Zakka Wylde'a czy Roberta Trujillo. Opinię tę podzielał ogół słuchaczy co zauważyć można było w trakcie przedstawiania instrumentalistów przez Ozzy'ego. Wówczas Osbourne, kiedy doszedł do gitarzysty, pozwolił sobie na krótką refleksję, że zawsze miał szczęście pracować z wybitnymi wirtuozami gitary, po czym wymienił ich nazwiska i wskazał na najnowsze odkrycie w osobie obecnego Gusa G, największe jednak owacje zawrzały przy nazwiskach Randy'ego Rhoadsa i Zakka Wylde.
Po zamykającym koncert //Paranoid// i długich podziękowaniach cały przemoczony od potu, wody i piany, którą z zapałem polewał Ozzy, zacząłem zmierzać do wyjścia w poczuciu, że właśnie uczestniczyłem z zjawisku totalnym. Totalnym, bo odbieranym wszystkimi zmysłami, kiedy człowiek czuje się wręcz miażdżony siłą autorytetu muzycznego mistrza, miażdżony siłą dźwięków fantastycznego hard rocka i wreszcie dość dosłownie miażdżony siłą tysięcy ludzi napierających do przodu. I znów z naładowanymi akumulatorami pozostaje z nadzieją wyczekiwać ogłoszenia kolejnej trasy.