Riverside - Stary ManeĹź, GdaĹsk, 21.04.2017 r.
Maciej WilmiĹski, 23-04-2017
Kto: Sounds Like The End Of The World, Lion Shepherd, **Riverside**
Gdzie: Klub Stary Maneż, Gdańsk
Kiedy: 21.04.2017 r.
Setlista:
1. //Coda//
2. //Second Life Syndrome//
3. //Conceiving You//
4. //Caterpillar and the Barbed Wire//
5. //The Depth of Self-Delusion//
6. //Saturate Me//
7. //Lost (Why Should I Be Frightened By a Hat?)//
8. //02 Panic Room//
9. //Escalator Shrine//
10. //Before//
Bisy:
11. //Towards the Blue Horizon//
12. //Coda//
Niemalże półtora roku minęło od ostatniego, kapitalnego [http://rockers.com.pl/artykuly/133.html koncertu Riverside] w Gdańsku. I trochę ponad rok od wstrząsająco nagłej, całkowicie niespodziewanej śmierci Piotra Grudzińskiego... Idę zamyślony, w strugach paskudnego, wręcz zimowego, wręcz listopadowego deszczu do Starego Maneżu. Myśli naturalnie kierują ku tym wszystkim poruszającym wypowiedziom Dudy, Łapaja, Kozieradzkiego - tych zaraz po tragedii, ale i późniejszych... Zastanawiam się jaki charakter będzie miał ten koncert, w jakiej formie mentalnej są chłopaki, jak to wszystko pozbierali. To dopiero drugi koncert wskrzeszonego zespołu w ramach regularnej trasy. Te najcięższe pierwsze kroki wykonali w Warszawie w lutym. I ponoć było fantastycznie.
Wchodzę, dziwnym bocznym wejściem na salę i od razu trafiam w jej środek. A tu zaskakujący tłum, nie ma gdzie szpilki wcisnąć, mimo że na scenie zaczął dopiero drugi z supportów, **Lion Shepherd** (pierwszym "lokalsi", **Sounds Like The End Of The World**). Jak się potem dowiedziałem, koncert był wyprzedany i oglądało go ok. 1 500 osób.
Cóż, o ile przy poprzedniej okazji chwaliłem **Lion Shepherd**, tak teraz ich występ, w znacznej części poświęcony promowaniu nowego wydawnictwa - //**Heat**// - kompletnie nie przypadł mi do gustu. Słuchałem zadziwiająco obojętny, wręcz znużony, mający poczucie dziwnej monotonii, szczególnie wokalnej. A może o kwestia zniecierpliwienia, czy też całkowitego skupienia na głównym wydarzeniu wieczoru?
Dość długo czekaliśmy na techniczne przygotowanie sceny i wyjście **Riverside**. W końcu są. Wychodzą w trójkę. Duda wyprostowany, pewny siebie staje przed mikrofonem, witając publiczność, zapowiada dwugodzinny występ //całkowicie innego **Riverside**//. Dodaje, że te obecnie koncerty są dla nich swego rodzaju terapią. Bez zbędnych słów, bez zbędnego patosu, frazesów...
Posępnie brzmiąca, powtarzana fraza klawiszy Łapaja i na początek... //Coda//, z jakże znaczącym
//I won't collapse
I'm set to rise//
na koniec. Mocne, mimo delikatnego, wysokiego wokalu Dudy...
Nastrój zadumy przedłużyło wejście na scenę gościnnie występującego z zespołem gitarzysty, Macieja Mellera, który charakterystyczną frazą czujnie, pięknie rozpoczął //Second Life Syndrome//. A moje myśli automatycznie, nie wiedzieć czemu, powędrowały z miejsca ku gilmourowskiemu preludium w //Shine On You Crazy Diamond//.
Wzrok mój, ale chyba i większości publiczności wyraźnie skupia się na Mellerze. Jakże ciężkiego, niewdzięcznego zadania się podjął! Wszyscy patrzą, słuchają, wiedzą, że to nie On powinien tam stać. Wszyscy patrzą i w skupieniu słuchają. Zagra tak samo czy coś zmieni, coś doda od siebie? Zagra frazę dłużej, czy krócej? Szybciej czy wolniej? Niżej czy wyżej? Tak źle, i tak niedobrze...
Maciej, ten sam rocznik co Duda i Grudziński, zresztą dobry przyjaciel tego pierwszego, udźwignął jednak ciężar. Zagrał rewelacyjnie. **Riverside** brzmiało jak **Riverside**, jednocześnie Meller brzmiał jak Meller. A o to chyba chodziło! Muzyk pięknie odnalazł się na scenie, może nawet za bardzo chowając się w cień, pozostając statecznym, schowanym, w tle, nawet wtedy, gdy wyraźnie rozemocjonowany, będący w transie Duda podszedł do niego z basem, oczekując muzycznej interakcji, w czasie długiego instrumentalnego fragmentu jednego z utworów.
Z długiej zadumy wyrwała mnie rozpędzająca perkusja Kozieradzkiego i Duda, który z coraz większą energią, sceniczną agresją zaczął atakować bas znajomym motywem, wchodząc w swoisty trans. Rozpędzili się i wykonanie tytułowego utworu z drugiej płyty było doprawdy ostre, bezkompromisowe. Choć wyraźnie tego dnia zmysłuy wyczulone były na przekaz słowny i szczególnie mocniej wyłapały ten fantastycznie rozśpiewany, motyw:
//And when that all shattered I felt I'd broken my fall
Couldn't pretend that I felt strong about us anymore//
Co chwilą coś, nowe skojarzenia, myśli...
Chyba wszystkim, i muzykom, i publiczności, potrzeba było trochę czasu. Na oswojenie się z nową sytuacją. Na opanowanie pierwszych emocji. Nawet, jak zwykle odegrane znakomicie, //Conceiving You// było przyjęte przez publiczność jakoś tak... zwyczajnie. Bez spektakularnej wrzawy, emocji... Ale już jakoś chwilę później, można było poczuć, że koncert zaczął się w pełni. Że opadło to wielkie napięcie, że można było skupić się już na muzyce.
Na prawie pół godziny zanurzyliśmy się w dwóch ostatnich płytach. //The Depth of Self-Delusion// - jak zwykle fenomenalnie. //Saturate Me// i //Caterpillar and the Barbed Wire// - o ile na płycie czegoś mi przy nich brakowało, jakiejś takiej "kropki nad i" - tu ostatecznie się przekonałem. Doskonale na żywo sprawdził się szczególnie ten drugi. Z kolei //Lost//, zagrany w w wersji na gitarę akustyczną, wypadł zaskakująco blado, nie tak efektownie, porywająco jak w standardowej wersji. Na koniec utworu Duda postanowił pozwolić wykazać się publiczności, która miała śpiewać nośny szlagwort. A tu cisza, jakieś nieśmiałe przyśpiewki spod nosa. Duda próbował i próbował, w końcu wyciszył też pozostałych muzyków, a z antresoli uaktywnił się zagrzewający do boju, odważniejszy fan.
Dziwne to było. Pełna sala - bilety wykupione dużo wcześniej i takie jakieś odrętwienie. Jakby zataczająca coraz szersze kręgi laicyzacja i brak coniedzielnych śpiewów w kościele, jakoś nam społeczeństwo zawstydził. Bo każdy jakoś tak nieśmiało, po cichutku, pod nosem, byle ktoś stojący obok nie usłyszał? Szkoda... A co tam, przy okazji ponarzekam na ten Maneż. Oświetlenie sceny - rewelacja, nagłośnienie - selektywne. Ale - na publiczności też dziwnie jaśniuteńko i jakoś tak bez klimatu... A dźwięk taki, że miałem ochotę znaleźć dźwiękowców i podkręcić gałki, bo jakoś tak, za cicho. Ha, ostatnio byłem na [http://rockers.com.pl/artykuly/141.html Uriah Heep] gdzie z kolei za głośno i za mało selektywnie. Dogódź takiemu... No, to samoprzyłapany, wracam do meritum.
Drapieżnie wykonany //02 Panic Room// uwolnił z kolei talent wokalny u kogoś z przodu, w momencie dłuższej, specjalnej pauzy, ktoś nie powstrzymał się przed wykrzyczeniem refrenu. No i super! A po chwili chyba najbardziej magnetyczny moment koncertu - //Escalator Shrine// - wykonany idealnie, magnetyzująco.
I na koniec:
//I’ve become the one who wants to live
and just feel alive again//
Myśli nerwowo po głowie się kołatały - co to za utwór, czyżby coś nowego?
//I’ve changed myself
I’ve become addicted to being strong
Started out my second life
And the remnants of your tears and smiles
Shift deleted from my mind//
No i przypomniałem sobie w końcu - //Before// - z //**Second Life Syndrome**//. Nie grany chyba od wieków, a i nie słuchany przeze mnie też dość długo. Właściwie idealny na zakończenie - jako jakieś takie podsumowanie tego wszystkiego. I chyba wcześniej przeze mnie niedoceniany. Znów niesamowite emocje. Instrumentalna końcówka, która zabrzmiała niczym katharsis. Bez słowa zeszli ze sceny...
Wrócili na bisy. Najpierw //najważniejszy utwór tej trasy// - //Towards The Blue Horizon//. Duda wyraźnie wzruszony, publiczności wyraźnie udzielił się nastrój. I na koniec - znów - //Coda//. Wzruszające podziękowania i pożegnanie.
Występ znakomity. **Riverside** znów są z nami. Silni, ale z wciąż wielką raną. Maciej Meller wspaniale pomaga i wpisuje się w tę układankę. To w telegraficznym skrócie. Perłki wieczoru - //Escalator Shrine// i zaskakujące //Before//. I właściwie znów utwierdziłem się, że o ile od początku **Riverside** grał świetnie, na bardzo wysokim poziomie, to jednak dwa ostatnie albumy to jednak inny poziom. Niemalże absolut. Dzięki Panowie za to, że się podnieśliście. I jesteście.