Encyklopedia Rocka

Ozzy Osbourne - Tauron Arena, KrakĂłw, 26.06.2018 r.

Kto: Galactic Empire, Bullet For My Valentine, **Ozzy Osbourne** Gdzie: Tauron Arena, Kraków Kiedy: 26.06.2018 r. Setlista: 1. //Bark at the Moon// 2. //Mr. Crowley// 3. //I Don't Know// 4. //Fairies Wear Boots// 5. //Suicide Solution// 6. //No More Tears// 7. //Road to Nowhere// 8. //War Pigs// 9. //Zakk wylde solo// (z fragmentami: //Miracle Man//, //Crazy Babies//, //Desire// i //Perry Mason//) 10. //Tommy Clufetos solo// 11. //I Don't Want to Change the World// 12. //Shot in the Dark// 13. //Crazy Train// Bis: 14. //Mama, I'm Coming Home// 15. //Paranoid// Po intensywnym koncertowaniu z **Black Sabbath** w ramach finalnej trasy **The End**, **Ozzy Osbourne** w końcu, po sześciu latach, powrócił do grania koncertów solo. Powrócił, niosąc zarazem i tutaj na sztandarze hasło o trasie pożegnalnej, dołączając wraz do licznej ekipy ze swojego pokolenia, która od lat pod tym hasłem z wielkimi sukcesami koncertuje (**Scorpions**, **Judas Priest**). Trasę nazwał "No More Tours Vol2.", nawiązując do tej z 1992, kiedy po chwilowym kryzysie zaliczył emerytalny falstart. 26 lat później, już w solidnym wieku emerytalnym (70!), od razu zaznaczył, że nie kończy z graniem "na żywo" w ogóle, a jedynie z intensywnym objeżdżaniem całego świata, zastrzegając sobie prawo do koncertowania co jakiś czas, przy różnych smakowitych okazjach. Co ważne - wrócił z Zakkiem Wyldem u boku - swym najwierniejszym, najbardziej oddanym uczniem, który gotów jest zawsze i wszędzie rzucić wszystko, by stanąć u boku Szefa. Zapowiadała się zatem smakowita uczta. Swoista podróż w czasie, z nawiązaniem do jednej z najlepszych tras w historii solowych wojaży Ozzy'ego. Bo choć minęły prawie trzy dekady, to Ozzman wciąż koncertuje z tą samą setlistą. I mimo, że od 1992 wydał cztery solowe albumy (w tym trzy z Zakkiem W. u boku), to jednak wyraźnie nie ma do nich serca, nie grając z nich ani jednego utworu, w zamian nieustannie wracając do swego debiutu oraz najlepszej płyty z Wyldem, do której nawiązuje tytuł trasy (po cztery utwory, a w sumie osiem z trzynastu!). Do tego jedyny utwór, którego nie grał w 1992 to... Sabbathowe //Fairies Wear Boots//. Zresztą, każdy wie, że Ozzy od lat gra to samo i chyba nikt nie jest tym zaskoczony. A, że występuje u nas od Wielkiego Dzwonu, to nikomu to nie przeszkadza. Ja z tym problemu nie miałem, bo jako że ominął mnie koncert w Gdańsku, na solowy występ Osbourne'a w Polsce czekałem bite 16 lat! I nie miałem ochoty na eksperymenty. Nie miałem też ochoty - wybaczcie czytelnicy - na supporty. Supporty trochę chyba z łapanki, przebierańcy w stroje z Gwiezdnych Wojen - **Galactic Empire** i drugoligowi **Bullet For My Valentine**. Mimo tego całość dumnie nazwano festiwalem. Czyli festiwal "po polsku". Żal straszliwy, porównując skład z Copenhell 2018 sześć dni wcześniej (Dania) czy Graspop Metal Meeting (Belgia) cztery, my dostaliśmy totalne ogony. Zerknąłem tylko na chwilę na płytę, podczas występu tych drugich - wypełniona po brzegi, reagująca żywiołowo, podobało się. Ale mnie interesowała tylko i wyłącznie gwiazda wieczoru. Ale zanim o Ozzym i jego kapeli, słów parę o kwestiach technicznych. A te - na fantastycznym poziomie. Po pierwsze - i chyba najważniejsze - świetne, czyste, soczyste, acz nieprzesadnie głośne, selektywne nagłośnienie, które pozwoliło w pełni cieszyć się koncertem. Po drugie - kwestie wizualne. Fajnie, że były aż cztery telebimy, na których ktoś bardzo umiejętnie pokazywał szczegóły koncertu. Nie było skupienia na Ozzym (momentami, wręcz można było czuć niedosyt), selektywnie i z wyczuciem pokazywano wszystkich muzyków, co pozwalało podejrzeć najdrobniejsze szczegóły, z (zadziwiająco nielicznymi) zmarszczkami Ozzy'ego i gitarowymi paznokciami Zakka Wylde'a. Szkoda tylko, że pod koniec koncertu, kogoś poniosła wena i do obrazów ze sceny dołączyły jakieś tandetne wizualia, a i rzeczy ze sceny "ozdobiono" tandetnymi tanimi efektami (deszcz, ziarno, czarno-biały obraz etc.). Generalnie jednak bez zastrzeżeń, a mocno podobała się też gra świateł czy lasery. Niepotrzebny był też olbrzymi krzyż w środku sceny (w rzeczywistości ekran, w różny sposób wykorzystywany), potraktowany jako symbol ze zbyt dużą ignorancją, dezynwolturą. Przed każdym koncertem Ozzy'ego - te same pytania, wątpliwości. Czy podoła fizycznie? Czy zaśpiewa czysto? Czy nie będzie dziamdział? Czy to nie jest już o jedną trasę za daleko? Jak zwykle usta wszystkim niedowiarkom Ozzman zamyka już przy pierwszym utworze. Ozzy tego wieczoru śpiewał bardzo dobrze. Cholernie dobrze. Śmiem twierdzić, że od dawna nie był w tak dobrej formie na trasie solowej, wyciągał wszystkie górki, bardzo wyraźnie mówił, znakomicie wyglądał. Co ważne, w końcu nie wspierał się prompterem (mam wrażenie, że skorzystał z niego tylko przy //Shot in The Dark//), co było normalką w czasie ostatnich tras **Sabbath**. Szczególnie w pierwszej części koncertu imponował. Pierwsze numery wybrzmiały kapitalnie. //Bark at The Moon// i //Mr.Crowley// wyrwały z butów, pięknie zabrzmiało //Road To Nowhere//, a zaskakującą perełką było //No More Tears// - nie tylko kapitalne zaśpiewane, ale i bardzo czujnie odegrane, ze świetnym brzmieniem, obok Ozzmana szczególnie zachwycili tu Wylde i Clufetos. Co prawda w konferansjerkę Ozzy nie wkłada już tyle serca i energii, co kiedyś, jadąc raczej rutynowo, to wciąż jednak przeżywa te utwory i uroczo drepcze po scenie - a to trzy kroki w lewo, a to cztery w prawo. Kilka razy sięgnął też po wiadra z wodą, żeby polać publiczność z pierwszych rzędów. Publika? Płyta wypełniona była dosyć szczelnie i reagowała dość żywiołowo, czego nie można było powiedzieć o trybunach, gdzie widać było spore prześwity, szczególnie w górnych sektorach. Skądinąd o niepowalającej frekwencji świadczy też obniżka cen biletów oraz dosyć intensywna kampania billboardowa widoczna w ostatnich dniach. Cóż, muzyka Ozzy'ego solo nigdy nie była u nas w kraju specjalnie popularna, w przeciwieństwie do **Black Sabbath**. Symptomatyczne były dwie sytuacje. Pierwsza - ogromna wrzawa, kiedy Ozzy zapowiedział //Fairies Wear Boots//. Dla mnie to duży minus, bo nie to po to chodzę na koncerty Ozzy'ego, żeby wysłuchiwać numery wielokrotnie słyszane na koncertach **Black Sabbath**. Cóż... Druga natomiast - na koniec koncertu, kiedy usłyszałem taką oto recenzję: //było spoko, ale szkoda, że nie zagrał Iron Mana//. Swoją drogą absolutnie nie jestem przekonany co do Zakk Wylde nie gra utworów Sabbbath specjalnie przekonywująco Występ, jak to od lat, przedzielony był długą solówką Wylde'a i perkusyjną, w czasie której Osbourne miał czas na dojście do siebie. Kiedy wrócił miał już lekką zadyszkę i widać było, że jest mu po prostu fizycznie ciężko. Mimo tego fenomenalnie wybrzmiały //Shot In The Dark// i //Crazy Train//, a i //Mama I'm Coming Home// niewiele im ustępowała. Pod koniec tego ostatniego odniosłem jednak wrażenie, że Ozz jest już wykończony, że chciałby mieć już całość jak najszybciej z głowy. Ze sceny przed bisami zszedł symbolicznie, //Paranoid// był wyjątkowo krótki, z mocno skróconą częścią zabawy z publiczności, pożegnanie z publiką też jakieś takie szybkie. Jakoś tak za gwałtownie to się skończyło. A może to po prostu niedosyt, może chciałoby się więcej. Miło było oglądać również muzyków towarzyszących Ozzy'emu. To naprawdę porządna ekipa, na miarę tych najlepszych wśród towarzyszących Szaleńcowi z Birmingham przez jego solową karierę. Do tego, widać między nimi chemię i zgranie, dzięki czemu utwory wcale niełatwe do odtworzenia na żywo, jak //No More Tears// brzmiały rewelacyjnie. Kurczę, chciałoby się usłyszeć //Perry Mason// czy //Fire In The Sky//. Zakk Wylde to właściwy człowiek na właściwym miejscu. I dobrze, że znów jest u boku Szefa, który, podobnie jak w 2002, niby zapomniał o nim, przedstawiając zespół. Zaskoczył ubraniem plisowanej spódnicy i, podobnie jak w klipie //Gets Me Through//, przez cały koncert praktycznie nie pokazał twarzy, miotając nieustannie w obie strony długimi włosami. Oczywiście mocno gwiazdorzył, choć nie tak jak w **Black Label Society**, tu wie, gdzie jest jego miejsce i kiedy ma przykuwać uwagę. Oczywiście zaprezentował też cały przekrój gitar z własnej stajni Wylde Audio. I wie też jak wykorzystać swoje atuty. Ja widziałem go szósty raz i, choć solówki w poszczególnych utworach zagrał po mistrzowsku, to jego przydługawe solowe popisy pod publiczkę w //Suicide Solution// i tym razem główne przy okazji //War Pigs// (granie zębami, za plecami itp.) już mnie okropnie nudzą. Ale nie tylko ja byłem na tym koncercie, a widziane za pierwszym razem, to wciąż robi ogromne wrażenie. Cóż, po prostu nieodłączna część rockandrollowego cyrku Osbourne'a. Fajną odmianą w jego solo był "medley" utworów z czasów płyt, na których grał (riff + solówka z utworu) - //Miracle Man//, //Crazy Babies//, //Perry Mason// i //Desire//. Dla fanów - prawdziwe smaczki. Kto tam dalej? Na basie - menedżer Zakka - pan Blasko, wyglądał jak chudziuteńki Skrzat i zrobił swoje, przykuwając uwagę fajnymi scenicznymi ruchami, a to machanie gitarą a'la Brad Gillis, a to bieganie z obrotami. Wąsaty Tommy Clufetos z oldschoolową opaską za garami robił wrażenie, jakby przeniósł się w czasie z lat 70. Jak zwykle imponował potężnym uderzeniem i słuchało się go świetnie, dobrze wypadło też jego solo. Z kolei Adam Wakeman, towarzyszący Ozzy'emu na scenie już ponad dekadę, wyglądał jak facet z innej bajki. Dystyngowany angielski dżentelmen z nienagannymi manierami, porządnie uczesany, ubrany w długi płaszcz. Tym razem mieliśmy okazję nie tylko usłyszeć jego dobrą klawiszową robotę i chórki, ale i grę na gitarze rytmicznej w numerach Sabbath. 70-letni **Ozzy Osbourne** wciąż daję radę. Wciąż porywa energią, młodzieńczą werwą, charyzmą, iskrą. Wciąż przykuwa uwagę, magnetyzuje. I bardzo, naprawdę bardzo dobrze śpiewa. Ma też u boku świetnych muzyków. Z niecierpliwością czekam na wideo z tej trasy.