The Darkness, Przystanek Woodstock, Kostrzyn, 03.08.2012 r.
Hubert Kwintal, 04-09-2012
Kto: **The Darkness**
Gdzie: Przystanek Woodstock, Kostrzyn
Kiedy: 03.08.2012 r.
Setlista:
1. //Every Inch of You//
2. //Growing On Me//
3. //One Way Ticket//
4. //Nothin's Gonna Stop Us//
5. //Get Your Hands Off My Woman//
6. //Love is Only a Feeling//
7. //Everybody Have a Good Time//
8. //Black Shuck//
9. //Concrete//
10. //Street Spirit (Fade Out)//
11. //Givin' Up//
12. //Stuck in a Rut//
13. //I Believe in a Thing Called Love//
14. //Love on the Rocks With No Ice//
Jakkolwiek całym sercem popieram ideę Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, to do Przystanku Woodstock podchodzę już bardziej sceptycznie. Chodzi głównie o całą serię niewygód z brudem i tłokiem na czele. Wszystkie te niedogodności straciły zupełnie na znaczeniu gdy swój występ zapowiedziała angielska grupa **The Darkness**. Na takim koncercie trzeba było się pojawić.
Początek był trudny. Pole festiwalowe jest zbyt ciasne, jak na taką ilość ludzi, toteż przemieszczanie się po nim trwa wieki. Potem trzeba wybrać miejsce obserwacji, co też nie jest proste. Ale jakoś się udało. Miejsce wręcz idealne, nie za blisko, nie za daleko, dobra odległość od głośników, można zaczynać...
Zaczęli z przytupem - szybkie, konkretne uderzenie w postaci //Every Inch of You// z nowej płyty. A potem było jeszcze lepiej. Z głośników sypały się raz za razem soczyste riffy (brawa również dla dźwiękowców, brzmienie było ustawione fantastycznie), zespół biegał i skakał po całej scenie, show jak w najlepszych latach rock'n'rolla.
Panowie z **The Darkness** doskonale czują się na scenie i to się widzi na pierwszy rzut oka. Wszyscy uśmiechnięci, naładowani pozytywną energią, a przy tym perfekcyjnie przygotowani warsztatowo. Mimo biegów, skoków i akrobacji (Justin dosłownie stawał na głowie na podeście perkusyjnym) swój program odegrali perfekcyjnie. Gdzieś za moimi plecami pewna pani (nie zauważyłem która, więc nie odważę się podawać choćby przybliżonego jej wieku) narzekała nawet, że "na tych telewizorach to, k..., nic nie widać". I rzeczywiście, obsługujący ten występ operatorzy kamer często zwyczajnie nie nadążali za liderem grupy, który, niczym Diabeł Tasmański z kreskówek, znikał gdzieś w tumanach kurzu i dymu, by po chwili pojawić się na drugim końcu sceny. Reszta kapeli, zresztą, choć może mniej ruchliwa, też skakała i wirowała jak kot uganiający się za wskaźnikiem laserowym.
Setlisty też nie można było sobie wyobrazić lepszej. Idealne proporcje między starymi hitami i nowym materiałem. Tym bardziej, że na płytę można narzekać, ale na żywo nie słychać absolutnie żadnej różnicy jakościowej. Nowe numery doskonale oddają styl grupy i wpasowują się w setlistę.
Trochę tylko szkoda, że zgromadzona publiczność nie do końca potrafiła docenić ten występ. Od samego początku widać było, że większość zebranych pod sceną widzów czeka na lepiej, na naszym podwórku znany **Sabaton**. Gdyby nie olbrzymia energia zespołu i wysiłki konferansjerskie Justina to w ogóle ciężko by ich było rozruszać. Udało się jednak i na wysokości zagranego na bis //I Believe in a Thing Called Love// całe pole zdzierało gardła. Zresztą pod samą sceną musiało to wyglądać zdecydowanie lepiej, niż z mojego miejsca, bowiem Justin aż dwukrotnie zdecydował się zaufać szalejącemu tam tłumowi i rzucał się ze sceny wprost w objęcia fanów.
Właściwie to już w połowie występu, byłem gotów wyzwać na walkę konną lub pieszą każdego, kto ośmieliłby się głosić, iż **The Darkness** nie są najlepszą, koncertową grupą świata. Potęga brzmienia, niespożyta energia muzyków i doskonałe panowanie nad publicznością wytworzyły mieszankę o tak wielkiej sile rażenia, że każda relacja z występu będzie zbyt sucha, każda niedogodność wyleci z pamięci szybciej niż data Bitwy pod Wiedniem z głowy gimnazjalisty, a każdy, kto się tam nie zjawił może tylko żałować.