Encyklopedia Rocka

Bon Jovi, PGE Arena, Gdańsk, 19.06.2013 r.

Kto: IRA, **Bon Jovi** Gdzie: PGE Arena, Gdańsk Kiedy: 19.06.2013 r. Setlista: 1. //That's What the Water Made Me// 2. //You Give Love a Bad Name// 3. //Raise Your Hands// 4. //Born to Be My Baby// 5. //Lost Highway// 6. //Runaway// 7. //It's My Life// 8. //Because We Can// 9. //What About Now// 10. //We Got It Goin' On// 11. //Keep the Faith// 12. //(You Want to) Make a Memory// 13. //In These Arms// 14. //Captain Crash & the Beauty Queen From Mars// 15. //We Weren't Born to Follow// 16. //Who Says You Can't Go Home// 17. //Rockin' All Over the World// 18. //I'll Sleep When I'm Dead / Start Me Up// 19. //Bad Medicine// Bisy: 20. //Someday I'll Be Saturday Night// 21. //Wanted Dead or Alive// 22. //Have a Nice Day// 23. //Superman Tonight// 24. //Never Say Goodbye// 25. //Livin' on a Prayer// 26. //Always// Siedzę w pociągu, w drodze powrotnej z Gdańska. Od koncertu minęło już dobrych kilka godzin, a ja ciągle nie jestem pewien, co się na nim właściwie wydarzyło. To wszystko miało wyglądać zupełnie inaczej. Kiedy kilka miesięcy zaproponowano mi wyjazd na **Bon Jovi** uznałem, że to w sumie niegłupi pomysł. Było, nie było klasyk, a w dodatku pierwszy raz w Polsce. Ale z drugiej strony, przez myśl przewijały się zwroty: //To już nie to//, //brak ognia//, //zmanierowane gwiazdy//... Po obejrzeniu w sieci kilku fragmentów ostatnich koncertów ekipy z New Jersey, moje obawy tylko się pogłębiły. Wszystkie te niepochlebne określenia można było z czystym sumieniem wykorzystać przy opisie oglądanych fragmentów. Koniec końców jechałem do PGE Areny pełen obaw. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy... Ale od początku. **Organizacja** Bilety specjalnie tanie nie były. Wprawdzie najtańsza opcja to zaledwie 99 złotych, ale większość miejsc wyceniona była znacznie powyżej tej kwoty. Okazało się jednak, że organizator dobrze wiedział za co te pieniądze bierze. Zorganizowane były darmowe dojazdy SKM-ką pod samą Arenę. Punkty informacyjne w całym mieście działały sprawnie, a obsługa na miejscu była na najwyższym poziomie. Duży plus. **Scena** Wielka maska samochodu (coś w rodzaju Cadillaca DeVille), nad nią ekran, na którym co chwilę zmieniały się animacje, co jedna, to bardziej efektowna. Sama scena zastawiona ekranami i światłami, które w ciekawy sposób naśladowały samochodowy "grill". No i duże telebimy po bokach. Wszystko razem robiło wrażenie wręcz piorunujące. **Support** Jako rozgrzewacz wystąpiła **IRA** i niestety niespecjalnie mnie rozgrzała. Wprawdzie ogólne przyjęcie mieli dość dobre, publiczność żywo reagowała na ich kawałki, ale było jeszcze dość jasno, a zespół dostał do dyspozycji wyłącznie scenę. Żadnych świateł, żadnych efektów... Mocno to obniżyło jakość występu tej, znakomitej przecież, kapeli. Swój set odegrali żywiołowo i sprawnie, ale czuć było niewykorzystany potencjał. **Gwiazda** Tak oto doszliśmy do najważniejszego punktu programu. Setlista jest widoczna powyżej, więc nie będę się szczegółowo rozpisywał. Co jednak należy podkreślić, już pierwsze dźwięki rozwiały wszelkie moje obawy o moc występu. Zaczęli według najlepszej hitchcockowskiej recepty: Najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie rośnie. Hit za hitem buchały z głośników (brawa dla akustyków) od pierwszej do ostatniej minuty. Na obecnej trasie nie gra etatowy wiosłowy zespołu - **Ritchie Sambora**. Nikt do końca nie wie czy i kiedy wróci, ale póki co Jon znalazł rewelacyjnego zastępcę. **Phil X**, bo tak się ów jegomość nazywa, nie pierwszy raz zastępuje Ritchiego i nie ma żadnych problemów z wykonywaniem jego partii. Ma za to charyzmę, która sprawia, że brak drugiego (po samym wokaliście) z filarów grupy był niemal niezauważalny. Zresztą, tak Bogiem a prawdą, i tak całą uwagę skupiał na sobie frontman. Pan **Bon Jovi** swoje lata na karku już ma, ale wciąż zadziwia głosem, który nie zestarzał się ani odrobinę. A niespożyte pokłady energii jakie w nim siedzą udzieliły się zebranej publiczności (prawie pełna Arena), która żywiołowo reagowała wymachując rękoma w takt utworów, skandując refreny, zapalając zapalniczki (czasy mamy, jakie mamy i dominowały światełka telefonów, ale wychowanków starej, "zapalniczkowej" szkoły też było dużo) w czasie wolniejszych utworów. Jedyne słowo jakie przychodzi mi na myśl, kiedy wspominam ten koncert to "SZOK". Ani przez sekundę nie spodziewałem się tak energetycznego, pełnego pozytywnych wibracji show. Zresztą słowo show też nie jest adekwatne do tego co zaserwowali nam Amerykanie. A zaserwowali prawdziwą ucztę zarówno dla oka, jak i, przede wszystkim, dla ucha. **Interakcja** W czasie koncertu wyraźnie dało się zauważyć sprzężenie zwrotne pomiędzy zespołem a publicznością. Polski fanklub przygotował wielką sektorówkę w naszych, narodowych barwach z napisem "Good things come to those who wait" (ang. "Dobre rzeczy przychodzą do tych, którzy czekają"). A to był dopiero początek, który wyraźnie jeszcze bardziej nakręcił kapelę do zabawy. Następna niespodzianka to wyjście na bisy. Cóż w nim takiego niezwykłego? Ano fakt, że Jon założył na te okazję koszulkę naszej, piłkarskiej reprezentacji (sprezentowaną mu przez fanklub) z numerem jeden i nazwiskiem Bon Jovi na plecach. Gest ten spotkał się z bardzo entuzjastycznym przyjęciem zgromadzonej publiki. Po koncercie zaczął nawet krążyć żarcik, że frontman **Bon Jovi** to jedyny człowiek, który założywszy koszulkę naszej reprezentacji potrafi jeszcze dobrze grać. Najlepsze jednak wydarzyło się pod koniec. W pewnym momencie jeden ze zgromadzonych pod sceną chłopaków wyciągnął transparent z napisem "Mam w kieszeni pierścionek. Jeśli zaśpiewasz //Never Say Goodbye//, to poproszę ją o rękę" (oczywiście po angielsku). Krótka narada zespołu i... zagrali. W tym czasie jedna z kamer skupiła się na chłopaku, który klęknął przed swoją wybranką, wyciągnął pierścionek i coś tam do niej mówił. Najwidoczniej się zgodziła, bo zaraz wstał i dostał soczystego całusa od swej lubej. Wzruszony był także sam wokalista, który, skończywszy śpiewać, pogratulował młodym i złożył im życzenia. **Dla malkontentów.** W czasie //Living on a Prayer// żaden z muzyków nie latał nad sceną, tak jak w klipie. To w zasadzie jedyne do czego ktoś mógł by się od biedy przyczepić. Może i to herezja, ale brak Sambory naprawdę był nieodczuwalny. **Podsumowanie** Pojechałem na koncert zmanierowanych dziadków, którzy zwalniają i zmiękczają swoje stare kawałki, żeby łatwiej je było zagrać i zaśpiewać. Słowo honoru, takie właśnie wrażenia miałem oglądając te fragmenty występów w sieci. Okazało się, że na scenę wyszła charyzmatyczna, pełna energii i zapału kapela, która dała jeden z najlepszych występów jakie dane mi było oglądać. Ja nie wiem... czy to zasługa polskiej publiczności (tak przecież wychwalanej przez wszystkich, zagranicznych wykonawców), że zespół wykrzesał z siebie tyle ognia. A może materiały w sieci to jakaś gigantyczna manipulacja mająca na celu zdyskredytowanie zespołu (tylko po co?). Jak napisałem na wstępie, ciągle się nad tym zastanawiam. Jakakolwiek by jednak była odpowiedź jedno jest pewne. Ci, którzy tam byli przeżyli magiczny wieczór, a ci, którzy się na to nie zdecydowali mogą tylko żałować.