Zagraniczna pĹyta, polska Ĺciema
Maciej WilmiĹski, 18-09-2012
Współczesny świat wydaje się rządzić prostymi zasadami. Minimalizacja kosztów, maksymalizacja zysków. Co gorsza, sięga to coraz mocniej i kręgów, których tykać nie powinno. Z mniejszych miast znikają sądy, posterunki policji, skrzynki pocztowe, tory kolejowe wraz z dworcami i kolejne kursy z rozkładu jazdy autobusów. I do tego marketing bazujący - nie ma co owijać w bawełnę - na oszustwie i ludzkiej naiwności. Przykładów daleko nie trzeba szukać. Zakupy w sklepie zamiast pięciu minut trwają czterdzieści, bo spędzamy długie minuty nad analizą poszczególnych produktów. Zdrowa żywność w modzie, to fakt, ale czas marnujemy na analizę czy masło jest masłem, mleko mlekiem, czy kiełbasa zawiera chociaż trochę mięsa, chleb mąki i ziaren, a ryba cokolwiek poza glazurą. Ale nie czas i miejsce na to, aby temat rozwijać. 3 września 2012 roku - premiera nowej płyty **Marka Knopflera** - //**Privateering**//. 400-tysięczne miasto w Polsce. Misja - kupno płyty.
Jeszcze niespełna dziesięć lat temu problemu nie było. Było kilka sklepów typowo muzycznych, od tych pozbawionych jakiegokolwiek klimatu, gdzie po prostu właściciel traktował ten biznes jak każdy inny, po takie, prowadzone przez pasjonatów, z którymi zawsze można było wymienić sporo ciekawych uwag na temat nowości i tego co w muzycznym świecie słychać. W tych zawsze wiele się działo. Ściany obwieszone plakatami i ogłoszeniami typu "ozzy zig needs a gig", fajna muza w głośnikach, możliwość przejrzenia muzycznej prasy, a przede wszystkim obsługa śledząca wszystko, co wokół tego się dzieje... Pamiętacie film "Przeboje i podboje" i sklep muzyczny Roba Gordona? Wielu marzyło o tego typu miejscu, ale cóż - to były sklepy na skromne polskie możliwości rynkowe. Gdzieś po piwnicach w okolicach, gdzie z przystanku autobusowego chodziło się na palcach i to w dużych grupach. Gdzieś po wejściu do bramy, przez podwórze, po sypiących się schodach na górę. Choć były i perełki - w doskonałej lokalizacji, w centrum miasta. Obok zresztą był zegarmistrz i sklep z artykułami metalowymi i narzędziami. Dziś - dwa banki i apteka. Przyjemnie było tam po prostu wejść i porozmawiać. A zawsze przy okazji coś tam się kupiło, choćby i kostkę do gitary... Wiadomo, że kasety, a potem płyty były tam trochę droższe, ale nie na tyle żeby korzystać z wcale nie tak wielu sieciówek. A handel w sieci dopiero raczkował. Tak czy siak, gdyby któryś z zapamiętanych przeze mnie sklepów przetrwał, bez problemu dostałbym poszukiwany album w dniu premiery. A kupując go, z miejsca usłyszałbym parę ciekawostek i informacje, które utwory niby najlepsze. No, ale nie przetrwało nic. Kamień na kamieniu.
Pozostają więc sieciówki. Duży sklep numer 1. Przez ostatni miesiąc półki z płytami zwinęły swoją objętość o jakieś 20%. Cóż, zajmują miejsce, które kosztuje, a wokół półek kręci się i tak ledwie parę osób. Dział nowości pusty. Udaję się więc do obsługi. Na pytanie o płytę, pełne skonfundowanie. O co w ogóle chodzi, kto to w ogóle jest. Cóż, przynajmniej nie zostałem potraktowany pogardliwym spojrzeniem, gdy spytałem niewiele wcześniej w jednym sklepów o //**Hot Cakes**// **The Darkness**. Jakbym przyleciał z kosmosu.
Duży sklep numer 2. Tu również miejsca na płyt ubywa. Jak się dowiedziałem - analogicznie - za mało osób jest zainteresowanych, a płyty zajmują za dużo miejsca. Klient ma wiedzieć co chce kupić i poprosić w punkcie obsługi, a nie się kręcić wokół półek i dotykać... Ewentualnie popatrzeć na nowości zmieniające się co tydzień. Nie zdążysz kupić, trudno. I faktycznie, wokoło niemalże same nowości, które wypchnęły starsze dzieła do zsypów. W ustawionych koszach walają się klasyczne płyty sprzed lat. Nie, wcale nie w jakichś super cenach. Ot, Kazimierz Wielki do spółki z Mieszkiem i płyta jest Twoja. Z porysowanym pudełkiem i hologramem naklejonym w kluczowym miejscu okładki. Taa. Acha, Knopfler. Jeszcze nie ma, kiedy będzie nie wiadomo.
Duży sklep numer 3. Rzut oka na półkę z nowościami - jest. Ale cena - jakaś dziwnie niska. Do tego naklejka "pełne wydanie". Hmm, super myślę sobie i już udaję się do kasy, gdy... Tak, wokoło okładki dumny, wielokrotnie powtórzony napis "zagraniczna płyta, polska cena". Przyznam, zgłupiałem. Z czym kojarzy się nam "zagraniczna płyta, polska cena" wiadomo - zero książeczki, a kto wie czy i zapis muzyczny nie zniknie z płyty po trzech odsłuchaniach. Tu, niby książeczka gruba (tak na oko) i ten dumny napis "pełne wydanie". Spoko, zapewne chodzi o to że dwupłytowy album i w polskiej cenie ma 2 CD. Tylko po co mi okładka z paskudnym napisem wokoło.
- //Czy jest normalne wydanie// - pytam odpowiedzialnego za dział muzyczny.
- //To jest normalne wydanie// - słyszę.
- //To jest "zagraniczna płyta, polska cena". A ja bym chciał normalne wydanie, z normalną okładką//.
- //Ale o co panu chodzi// i spojrzenie, jakim zostałem obdarzony już wcześniej, gdy gdzie indziej pytałem o wspomniane już **The Darkness**.
- //Czy to jest jedyne wydanie tej płyty jakie macie?// - co mi tam, próbuję.
- //A jakie niby ma jeszcze być, nie rozumiem?// - ok, poddaję się zatem..
Zmarnowane sporo czasu, benzyny. Wracam do domu, odpalam Internet i zamawiam normalne wydanie. Po dwóch dniach płyta dostarczona do rąk własnych. Nie ma kołodziejów i bednarzy, nie oddajemy pościeli do magla, znikają zakłady szewskie. W sumie po co nam sklepy muzyczne?