Encyklopedia Rocka

Szczecin Rock Festival, 24-25.06.2009 r.

Kto: DZIEŃ 1: **Devil Inside**,**Happysad**, **Coma**, **Hey**, **Kaiser Chiefs**, **Limp Bizkit** DZIEŃ 2: **sPiatkuNaSobotę**,**Izrael**,**Lipali**,**Myslovitz**,**Manic Street Preachers**,**Chris Cornell** Gdzie: Stadion im. Floriana Krygiera, Szczecin Kiedy: 24-25.06.2009 r. Na takie wydarzenie fani rocka ze Szczecina czekali prawie równe sześć lat - tyle bowiem minęło od czasu występu **Deep Purple**, po którym - przynajmniej jeśli chodzi o występy zagranicznych gwiazd rocka - zapadła w mieście koncertowa susza... Dobrze, że ten stan w końcu został zmieniony. Pomysł wyszedł od radia Eska Rock, sporą sumą sypnęło miasto (co oczywiście wzbudziło i wzbudza nadal spore kontrowersje) i festiwal doszedł do skutku. Oczywiście od razu można było znaleźć multum powodów do narzekania. A to, że środek tygodnia (środa i czwartek), a to że studenci mają sesję, a to że zaczyna się o 16-tej a przecież ludzie kończą wtedy pracę, a to że większość zaproszonych polskich zespołów całkiem niedawno w mieście koncertowało, a to że brakuje jakiejś porządnej gwiazdy, a te zagraniczne jakieś takie wyblakłe i raczej drugoligowe... Przynajmniej ceny biletów były stosunkowo niskie, więc na to narzekań było słychać najmniej. Ale przyznam, że o frekwencję się obawiałem. Pierwszego dnia dotarłem pod stadion około 16.30 nie miałem więc sposobności usłyszeć szczecińskiego **Devil Inside** - jednego z dwóch zwycięzców konkursu na support przed głównymi gwiazdami. Pod bramami uspokoiłem się - tłum całkiem spory, dwadzieścia minut trzeba było odstać. Zaskoczyła mnie kontrola - wpuszczany był każdy jak leciało, bez specjalnego przeglądu plecaków i wnoszonego ekwipunku. Na miejscu kolejne zaskoczenie - ilość stoisk garmażeryjnych - jedno na płycie, niewiele więcej w strefie jadłopitnej na koronie stadionu. Nie pytajcie nawet jakie kolejki potworzyły się, kiedy koncerty rozkręciły się na dobre. Niewiele lepiej z dostępem do toalet. Do poprawki następnym razem. Acha, sporo narzekań słyszałem ze strony tych, którzy przyjechali z innych miast. W Szczecinie zero informacji i oznakowania jak dotrzeć na imprezę, a o samym festiwalu mało kto słyszał... Wejść na teren festiwalu zdążyłem gdzieś na połowę występu **Happysad**. Scena całkiem spora - wysoka, duża, niezbyt oddalona od publiki. Dodatkowo, z prawej strony telebim. Z tyłu zespołu czarna płachta, która w czasie występów "zagranicznych" zmieniana była na ich loga lub okładki. Występ pierwszej gwiazdy pierwszego dnia oglądało jeszcze niewiele osób, aczkolwiek widać było pod sceną sporą grupkę wiernych fanów. Dosyć stonowana i pozytywna muzyka zespołu (choć jak na mój gust zbyt wtórna) idealnie pasowała na rozpoczęcie imprezy w leniwe środowe popołudnie. Usłyszeliśmy m.in. //Nieprzygodę//, //Damy Radę//, //Piękną//, //Milowy Las// i //Łydkę//, która szczególnie rozruszała publikę. Był też bis - //Wrócimy tu jeszcze//. Przed wejściem **Comy** przyjrzałem się publiczności - dominowała młodzież gimnazjalno-licealna, choć sporo osób z pewnością mogło legitymować się legitymacją podstawówki. Na koszulkach najwięcej **Limp Bizkit**, choć nie brakowało **Motorhead**, **Iron Maiden**, **Overkill** czy **Danzig**... Między poszczególnymi zespołami na scenie pojawiało się dwóch prowadzących z Radia ESKA. I nie ma co owijać w bawełnę - poziom konferansjerki - szczególnie w wykonaniu głównego prowadzącego festiwalu był żenujący, opierający się przede wszystkim na schlebianiu młodzi poprzez liczne przekleństwa z //zaj*ście// na czele. Im później, tym było gorzej. Dodam, że drugiego dnia mogliśmy usłyszeć m.in., że setlista jest //wyj*na w kosmos// czy //zesrałem się z wrażenia, dlatego siedzę//. Tragiczny poziom prowadzenia był jednym z największych minusów tego festiwalu. Ale przejdźmy do występu **Comy**. Wraz z pierwszymi dźwiękami //Woli istnienia// pod sceną zrobił się mały młynek, a wkoło mnie każdy wyśpiewywał teksty razem z Roguckim. W uszy rzucało się niezbyt ciekawe brzmienie, ze zbytnio wyeksponowanym basem. Mimo tego, występu słuchało się znakomicie - zespół dał udany, energetyczny koncert, skupiając się na nowym albumie - obok utworu wspomnianego zabrzmiały z **Hipertrofii** jeszcze trzy - //Transfuzja//, //Trujące rośliny// oraz //Świadkowie schyłku czasu królestwa wiecznych chłopców//. Najbardziej na scenie szalał Rogucki, który oczywiście prezentował swą specyficzną konferansjerkę, ale i gitarzyści dali z siebie wszystko. Niespełna godzina koncertu zleciała niezmiernie szybko. I pozostawiła lekki niedosyt. Krótka przerwa - trzeba przyznać zespoły zmieniały się sprawnie i szybko - i oto na scenie **Hey**.Ich nieco lżejszy - w stosunku do **Comy** - repertuar ostudził trochę publiczność, wiadomo też, że na szaleństwa na scenie z ich strony nikt nie liczył. Co nie znaczy, że zespół wypadł blado, wręcz przeciwnie. Koncert był bardzo udany - publiczność bawiła się świetnie. Trzeba tu wspomnieć, że występ ten miał szczególne znaczenie dla wywodzącego się wszakże ze Szczecina zespołu, co Nosowska kilkukrotnie podkreśliła, wyrażając nadzieję, że ta impreza zakorzeni się w mieście na dobre... Hitów było sporo,ale przede wszystkim tych nowszych - //Cisza, ja i czas//, //[Sic!]//,//A Ty?//, //Muka//. Nie zabrakło też //Angeline// z repertuaru PJ Harvey, a na sam koniec usłyszeliśmy entuzjastycznie przyjęte //Zazdrość// i //Teksańskiego//. **Kaiser Chiefs** byli pierwszą zagraniczną gwiazdą festiwalu. Wydaje się jednak, że fanów grupy była na koncercie naprawdę garstka, a w sumie ludzi na stadionie zaledwie kilka tysięcy - szczególnie skromnie wyglądało zapełnienie miejsc siedzących. Członkowie zespołu nie wydali się jednak tym przejmować i dali z siebie wszystko, szczególnie wokalista Ricky Wilson - który był dosłownie wszędzie. Wspinał się po barierkach, zbiegał ze sceny, skakał, żartował. Trzeba przyznać ze znakomitym skutkiem - publiczność bawiła się doskonale. Wilson dwukrotnie sięgnął po pomiętolony niebieski papier, z którego z dumą łamaną polszczyzną odczytał coś w stylu //jesteśmi Kaiser Chiefs. Zięki.//. Ogólnie członkowie zespołu sprawiali wrażenie bardzo pozytywnych i sympatycznych gości. I tym oraz scenicznym szaleństwem maskowali słabości swojego repertuaru, który jak na mój gust póki co nadaje się na set co najwyżej 40-minutowy, a nie dwa razy dłuższy. Najbardziej wyczekiwane //Ruby// zabrzmiało gdzieś w połowie. Nie zabrakło też innych hitów - //Everyday I Love You Less and Less// i //Oh My God//. Ale prawda jest taka, że po //Ruby// większość czekała tylko na **Limp Bizkit** - z każdą minutą coraz to większe grupy fanów przebijały się ku pierwszym rzędom. Ale swoje musieli jeszcze odczekać, od zejścia Anglików z **Kaiser Chiefs** jeszcze około pół godziny. Ale w końcu zaczęło się. I przyznam, że nie pamiętam już koncertu z takim młynem i szałem pod sceną, jaki rozpętał się w momencie rozpoczęcia //My Generation//. Niesamowity kocioł. Zespół brzmiał potężnie,szczególnie gitara Wesa Borlanda i perkusja Johna Otto. Durst oczywiście w czerwonej czapeczce, a Borland pomalowany na biało-czarno z groteskowymi czerwonymi ustami w stylu batmanowego Jokera. Ta dwójka najbardziej też dawała czadu - Borland ze swoimi wężowymi ruchami i ciągłym pluciem wodą robił niezły szoł, a Durst był jeszcze bardziej żywiołowy niż Ricky Wilson. A propo tego drugiego, lider **Limp Bizkit** zanucił w czasie występu kilkukrotnie refren z //Ruby//, chwaląc zalety tegoż utworu. Jego jednak nie zagrali, za to ze swojego repertuaru zaprezentowali, to co najlepsze - myślę, że usatysfakcjonowali każdego. Nie zabrakło //Break Stuff//, //Rollin'//, //My Way// czy powalających ciężarem - //Eat You Alive// i przede wszystkim //Boiler//. Pod sceną działo się wiele - Durst na moment przerwał nawet koncert, pomagając podnieść się jednemu z fanów. Godzina występu zleciała bardzo szybko, niedosyt zatarł jednak bis, na którym usłyszeliśmy //Behind Blue Eyes//, który Durst zaśpiewał będąc samemu na scenie, korzystając z... podkładu z taśmy (na marginesie na scenie widać było też prompter, z wyświetlanymi tekstami), następnie //Faith// George'a Micheala oraz na sam koniec //Take a Look Around//. Na sam koniec Durst rzekł także kilka ciepłych słów w stronę publiczności oraz zakomenderował zbiorowy siad, po którym nastąpić miał triumfalny wyskok. Wyszło całkiem nieźle. A akcenty i teksty, jak to w Polsce jest fajnie, miały miejsce już wcześniej. Tuż przy didżejskim stoliku rozwiesili zresztą polską flagę. Pierwszy dzień? Lepiej niż, można było się spodziewać, apetyt wzrósł... Dzień drugi. Tym razem byłem na czas. Kolejek przy wejściu zero, znudzeni porządkowi zaczęli nawet przeszukiwać plecaki. Wchodzę na płytę... Już z daleka słyszę prezenterów i ich tradycyjne //jest zaj*ście//. Ludzi garstka. Fakt - początek, a do tego pogoda nienajlepsza (zanosiło się na deszcz). Ale nie wyglądalo to najlepiej. Na początek **sPiątkuNaSobotę** - nazwa dosyć wydumana i nie wróżąca sukcesu, ale muzyka całkiem, całkiem - dobra na wprowadzenie do całości. Następny w kolejce - **Izrael**, w składzie 8-osobowym z Ewą Brylewską. Nie przejęli się tym, że pod samymi barierkami można było swobodnie leżeć, a tych którym chciało się stać i ruszać była garstka. Zagrali bardzo udany, niezwykle pozytywny i energetyczny koncert. Udało im się rozruszać nawet tych z leżących z pod sceny, na sam koniec ludzie wręcz domagali się bisu, co jednak nie nastąpiło. **Lipali** od początku przyłożyli pełną parą. Ich koncert cechowała niezwykła dynamika i pałer. Dali czadu na maksa. Mnie jednak nie porwali. Nie wiem czy to kwestia brzmienia, ale wszystko wydawało się dość jednostajne i nawet te bardziej melodyjne numery z repertuaru grupy brzmiały jak ściana dźwięku. Fani, których trochę się zebrało, wydawali się jednak w pełni usatysfakcjonowani i z rozkoszą szaleli pod sceną. Z ciekawostek - zabrzmiał //Nóż// **Illusion** i ciekawie potraktowana //Biała Flaga// **Republiki**. Na scenie - odpowiednio ostro ale i ze sporym luzem. Pierwsze krople deszcze Lipnicki skomentował: //to z gęby mi leci//, natomiast swój zespół przedstawił na koniec jako Daniela Olbrychskiego, Jerzego Stuhra i Grażynę Szapołowską. Na **Myslovitz** w końcu zrobiło się w miarę tłoczno, co nie znaczy że ludzi było sporo. Chłopaków z Mysłowic nie widziałem na żywo przez dwa lata, byłem więc niezmiernie ciekaw jak prezentują się teraz, zwłaszcza że wracają po przerwie. I cóż - można było się tego spodziewać - wypadli świetnie. Na początek zestaw hitów, ale z pominięciem tych najbardziej oczywistych. Słyszeć mogliśmy m.in. takie utwory, jak //Miłość w czasach popkultury//,//Chłopcy//,//Nocnym pociągiem aż do końca świata//,//Gdzieś//,//Mieć czy być//,//Sprzedawcy marzeń//, //Alexander//. Konferansjerka, jak zwykle minimalistyczna, za to ruchu na scenie całkiem sporo. Jedna naprawdę dziać się zaczęło po jakichś 40 minutach, kiedy to zabrzmiał //Mickey//. 20 minut spazmów, szaleństw i dźwiękowych kombinacji, szczegolnie w wykonaniu Rojka i Powagi. Wypadło to moim zdaniem bardzo ciekawie, choć większość publiczności wydawała się być mocno znudzona, licząc oczywiście na //Peggy Brown// i //Długość dźwięku samotności//. Nie doczekali się jednak, zespół skończył "mikiego" i szybko zszedł ze sceny, nie powracając na nią, co mocno rozczarowało publiczność, która długo domagała się powrotu grupy na scenę.. Pierwszą zagraniczną gwiazdą dnia byli **Manic Street Preachers**. Niewielu ze zgromadzonych kojarzyło więcej ich utworów niż //If You Tolerate This, Your Children Will Be Next//. Ale fakt też, że niewielu tych zgromadzonych było. Tu już nie można było mieć wątpliwości - drugi dzień pod względem frekwencji okazał się prawdziwą porażką, w porównaniu z dniem poprzednim, ubyło myślę co najmniej 1/3 publiczności. Ale nie przeszkadzało to w dobrej zabawie - już po pierwszych taktach //Motorcycle Emptiness// podskakiwało w rytm muzyki kilka pierwszych rzędów. Zespół zaprezentował generalnie swój kanon, aczkolwiek nie zabrakło numerów z nowego albumu. Było i spokojnie, lirycznie, i trochę ostrzej. Gwoli ścisłości zagrali takie rzeczy, jak //Autumnsong//,//Australia//,//The Everlasting//, //Tsunami//,//Ocean Spray//, //A Design for Life//, //No Surface All Feeling// i na koniec oczywiście wspomniany już znany prawie wszystkim hicior. Fani z pewnością byli zadowoleni, zwłaszcza że Nicky Wire w czasie koncertu pochwalił się otrzymaną wcześniej polską flagą, a Bradfield co nieco miłego uszom fanów powiedział. I w końcu nadszedł czas na koniec. Tuż przed wejściem **Chrisa Cornella** prowadzący zapowiedzieli, że muzyk został poinformowany, że to festiwal rockowy i że numerów z najnowszej płyty ma być mniej... Cornell zaczął jednak od //Part of Me// i... nie wyglądalo żeby ktokolwiek był niezadowolony, wręcz przeciwnie - wszyscy wokół zaczęli skakać i śpiewać (dodam, że w czasie występu Cornella nie było praktycznie żadnych problemów z przedostaniem się pod barierki), ale fakt też że utwór ten został zaprezentowany w dość zgrabnej rockowej aranżacji. Z nowej płyty były jeszcze zdaje się dwa nowe utwory, a poza tym Cornell zaprezentował to, czego wszyscy oczekiwali (no, zabrakło może //You Know My Name//). Były zatem najgoręcej chyba przyjmowane utwory **Audioslave** (//Cochise//, //Show Me How to Live//, //Be Yourself//) i trochę mniej entuzjastycznie witane, najwyraźniej mocno już zapomnianego **Soundgarden** (//Rusty Cage// (na bis), //Burden in My Hand// i chyba najbardziej oczekiwane, chóralnie odśpiewane przez publikę //Black Hole Sun//) i numerów solowych. Największą niespodzianką in plus było wykonanie //Hunger Strike// z dorobku **Temple of the Dog** oraz fragment //Good Times/Bad Times// z repertuaru **Led Zeppelin**. Instrumentaliści wykonywali utwory sprawnie i na poziomie (choć oczywiście nie tak dobrze, jak oryginalni wykonawcy), a sam Cornell wydawał się bawić znakomicie. Sporo dobrego mówił też o publiczności i jeśli teksty w stylu "jesteście świetni", "to mój pierwszy koncert w Polsce, pierwszy z wielu", "muszę was przeprosić, przepraszam że wcześniej tu nie grałem" były kurtuazyjne, to facet ma szansę na sporą karierę aktorską. Fakt, publiczność może i niewielka, ale za to praktycznie w całości bawiąca się znakomicie, stąd i pochwały uzasadnione. Z bisem wyszło niecałe 1.5 godziny. Bardzo udane zwieńczenie dwudniowego festiwalu. Zdecydowanie, rockowa iskra wciąż w Chrisie jest, tym bardziej więc dziwi stylistyczna wolta na nowym albumie. Podsumowanie? Ogólnie imprezę uznać należy za udaną. Oczywiście nie było idealnie pod względem organizacyjnym, ale trzeba wziąć poprawkę, że był to pierwszy raz. Generalnie, większość osób wychodziła po obu dniach w pełni usatysfakcjonowana, a to przecież najważniejsze. Przydałoby się ściagnąć także za rok - a są już zapowiedzi kontynuowania festiwalu - chociaż jedną zagraniczną gwiazdę z pierwszej ligi, która przyciągnęłaby więcej osób. Bo o ile wykonawcy polscy to ścisła krajowa czołówka, to ci zagraniczni w większości triumfy święcili jednak ładnych parę lat temu. Ciekawą rzeczą, jaką można było zaobserwować na koncercie, to moda na oldschoolowe Gibsony z serii ES, tudzież ich imitacje - większość gitarzystów korzystała, przynajmniej na kilka utworów, z tych gitar, nawet Wes Borland. Do zobaczenia za rok!