Encyklopedia Rocka

AC/DC - Warszawa, 27.05.2010 r

Kto: **Dżem**, **AC/DC** Gdzie: Warszawa, lotnisko Bemowo Kiedy: 27.05.2010r. Nigdy nie byłem wielkim fanem **AC/DC** i pewnie 10 lat temu opuściłbym ten koncert bez żalu. Jednak teraz szedłem obejrzeć słynnych Australijczyków z wielką chęcią, motywowany niewesołą konstatacją, że nasi rockowi herosi niestety nie młodnieją i niedługo może być za późno, żeby ich zobaczyć. Wszak koniec kariery ogłosili **Scorpions**, przebąkują o tym choćby **Slayer** czy **Iron Maiden**, a jeszcze teraz, po śmierci Ronniego Dio... Po prostu trzeba było iść na ten koncert. I naprawdę było warto, nawet dla samego wydarzenia. Już rozmach przedsięwzięcia zapierał dech w piersiach. Na koncert przeznaczono gigantyczny plac lotniska na warszawskim Bemowie i pokonując wraz z tłumami fanów kilkaset metrów dzielących kolejne bramki z ochroną czuło się atmosferę wielkiego rockowego święta. Wrażenie robiła też ogromna scena z potężnym wybiegiem i trzy rzędy wież nagłośnieniowych, wpuszczonych daleko w publikę. A potem okazało się, że **AC/DC** bez problemu dorównali swoją wielkością tej oprawie. Animowane intro, efektowna pirotechnika i zaczynają //Rock'n'Roll Train//. Ostre jak brzytwa, ale selektywne brzmienie świdruje uszy. Widać, że nie są już pierwszej młodości, ale werwy nie stracili. Prym wiodą oczywiście Brian i Angus, miotający się, biegający, skaczący. Trudno uwierzyć, że są już tyle lat na scenie, przecież wciąż świetnie się tym bawią! Klasyki lecą jeden po drugim i... no właśnie. Set identyczny, jak na poprzednich koncertach tej trasy. Ba, pozostałe elementy show też. Dokładnie wiadomo, kiedy Angus zaprezentuje swój firmowy striptease, kiedy będzie solówka, kiedy pojawią się niezbędne atrybuty, jak dzwon przy //Hell's Bells// czy ogromna dmuchana lalka przy //Whole Lotta Rosie//. Czy to źle? Z jednej strony nie da się ukryć, że trochę zabija emocje. Nie ma w tym żadnej spontaniczności, tylko perfekcyjnie przygotowane przedstawienie. Ale z drugiej strony... oni robią to naprawdę fantastycznie. Są aktorami, ale aktorami najwyższej próby, produkującymi rockowy show w sposób perfekcyjny i mimo wszystko porywający. Nie da się ukryć, że całość ma trochę groteskowy posmak, w stroju Younga, zabawnych ruchach Johnsona, jego świdrującym, bardzo wysokim głosie. Ale jednocześnie nie sposób odmówić im uroku. Nawet jeśli dokładnie znamy ich z DVD czy youtube, warto przeżyć to wszystko na żywo. Najlepsze momenty? Było ich mnóstwo. Skaczący tłum przy //Back in Black//, wspaniałe wykonanie //The Jack//, podczas którego realizatorzy pokazywali na telebimach urodziwe fanki z widowni, fantastycznie wyglądająca Rosie dosiadająca górującą nad sceną lokomotywę, świetnie wykonane, moje ulubione //You Shook Me All Night Long// i oczywiście nieśmiertelne hity //T.N.T.// i //Highway to Hell//, przy których aplauz publiki był chyba największy. Zaś na zakończenie prawdziwy hymn //For Those About to Rock// z armatnimi wystrzałami - coś wspaniałego. Naprawdę dobrze wypadły też numery z ostatniej płyty **Black Ice**, z których najlepsze oceny zebrało chyba //War Machine//, chociaż mi szczególnie przypadł do gustu //Big Jack//. Koncert miał też jeden moment, w którym panowie nieco przegięli. Chodzi mianowicie o blisko 20-minutową solówkę Angusa. Pomijam fakt jej technicznego poziomu, bo nie o to chodzi w tej zabawie (a były to proste, efekciarskie sztuczki gitarowe), ale była zwyczajnie za długa, przez co ciśnienie na moment opadło. Jednak to niewielki mankament tego wspaniałego koncertu. Niewątpliwie są w formie i niewątpliwie są mistrzami w swoim fachu. Dla obcowania z taką legendą warto było jechać i wracać w gigantycznym korku przez sparaliżowaną fanami Warszawę. I tylko w głowie zostaje jedna myśl: jak niebotycznie daleko tego poziomu są dzisiejsze młode zespoły. No nic, będzie o czym opowiadać dzieciom. //For those about to rock - we salute you!//.