Podsumowanie 2008
RafaĹ Biela, 02-03-2009
Rok 2008 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś nadzwyczajne zdarzenia. Klęski nie, wręcz przeciwnie. Przecież cały rockowy świat elektryzowały zapowiedzi nowych płyt takich firm, jak **Metallica**, ***Judas Priest**, **Guns'n'Roses**, **AC/DC** czy **Queen**. Miały być to spektakularne powroty wielkich zespołów, przywracające należne im miejsce na szczytach przeróżnych notowań. Rzeczywistość okazała się być trudna do przewidzenia.
Na pierwszym miejscu wymieniłbym jednak pozytyw, czyli **Death Magnetic**, pierwszy od czasu feralnego **St. Anger** krążek legendarnej **Metalliki**. Ten nie zawiódł raczej nadziei fanów, zbierając wysokie oceny na całym świecie. Faktycznie, było się czym cieszyć. Zagubiony dotąd zespół wreszcie odnalazł się, nagrywając mocną, thrashową płytę z wysokiej jakości, rozbudowanymi kompozycjami. Czyli dokładnie to, czego wyglądali od lat miłośnicy grupy. Mimo wszelkich wad, **Death Magnetic** po prostu nie sposób nie docenić. Tak samo, jak wyczekiwane **Formation of Damnation** grupy **Testament**. Ci ostatni po raz kolejny udowodnili, że w panteonie thrash metalu mają stałe i zasłużone miejsce. Zaś moim prywatnym płytowym wydarzeniem roku, jest odkrycie dla siebie zespołu **Cradle of Filth**, którego ostatnia płyta jest doprawdy znakomita.
Na tym jednak zachwyty się kończą. Rozpoczyna się za to długa litania pretensji do grup, które po prostu rozczarowały. Począwszy od **Guns'n'Roses**, których legendarne **Chinese Democracy** zrobiło większe wrażenie tym, że w ogóle się ukazało, niż swoją zawartością. Nawet nie to, że materiał jest zły - ale absolutnie nie uzasadnia kilkunastoletniego czekania! Mieszanka stylów, jaką spłodził Axl Rose z długaśną listą współpracowników, prowadzi nas od utworów dobrych, przez przeciętne, aż po zwyczajnie słabe, gdzie przerost formy nad treścią i ogólny brak pomysłu jest aż nadto widoczny.
Jeszcze gorzej wypadają **AC/DC** i **Motorhead**. To zespoły, które przyzwyczaiły nas, że niby od lat grają to samo, ale robią to znakomicie. Tym razem maszynka się zacięła. Zamiast dobrze znanych, ale porywających utworów, zamiast znajomej, ale wciąż porywającej energii i melodyki, dostaliśmy raczej przeciętne i nużące wtórnością próbki dawnej świetności. Nie inaczej wypadł **Queen**. Ryzykowna operacja zastąpienia niezastąpionego Freddy'ego Mercury'ego nie powiodła się. Zespół z Paulem Rodgersem w składzie nagrał album rozczarowująco słaby. Ani to **Queen**, ani rodgersowe **Free**. Wyszedł trącący myszką dziwoląg, z którego chyba nikt nie jest zadowolony.
Całkowitą tragedią zakończyła się też kolejna próba nagrania nowego materiału przez **Judas Priest** z Halfordem na pokładzie. Już poprzednia płyta była kontrowersyjna, nierówna, ale jednak coś sobą reprezentowała. Nowa miała być inna, ambitna i potężna, jak wskazuje sam zamysł nagrania dwupłytowego konceptu o **Nostradamusie**. To, co dostaliśmy, przechodzi wszelkie wyobrażenie. Koszmarna dawka patosu w najgorszym guście, ociekająca heavy metalową groteską, a nade wszystko po prostu usypiająco nudna.
Płyt weteranów było w tym roku więcej. Na szczęście nie wszystkie aż tak złe. Z przyjemnością, choć daleką od zachwytu, można posłuchać nowych dokonań **Motley Crue**, **Whitesnake**, **Extreme** czy **Uriah Heep**. Z dobrej strony pokazali się też **R.E.M.**, nagrywając przyjemną, energetyczną muzykę.
A młodzi, czy przynajmniej młodsi? Tu też posucha. Właściwie ani jednego ciekawego, zupełnie nowego zjawiska muzycznego. Ci, których sukcesu się spodziewano, także niekoniecznie zachwycili. O nowym **Radiohead** głośno było głównie z powodu formy wydania (dystrybucja cyfrowa). **Coldplay** powojował trochę na listach przebojów, ale skończyło się procesem o plagiat. Nie podbili świata **Scars on Broadway**, czyli resztki **System of a Down**. **Nickelback** nie powtórzył sukcesu poprzednich przebojowych singli, chociaż płytę nagrali na niezłym poziomie. I chyba tylko **Slipknot** należy docenić za konsekwentne rozwijanie swojej muzyki. Ale czy nie za dużo w tym **Stone Sour**? I wreszcie, jaka to młodzież...
Mogliśmy też obserwować, jak niegdysiejsi wielcy jednego czy dwóch sezonów, teraz przechodzą praktycznie niezauważeni. Taki los spotkał na przykład nowe płyty **P.O.D.**, **Lenny'ego Kravitza**, **Staind** czy **3 Doors Down**. Nazwy wciąż wzbudzają pewne zainteresowanie, muzyka już niekoniecznie. Chyba tylko **H.I.M.** zdołał się obronić, ich singiel //Venus Doom// przypadł do gustu słuchaczom rockowych radiostacji.
Nic szczególnie ciekawego nie wydarzyło się też na polskiej scenie. Pięciominutowym bohaterem były debiutujące **Muchy**, których mocno spóźnione, indie rockowe granie próbowano przez chwilę wypromować jako kultowe. Nie zachwyciła **Coma**, której muzyka nie zmienia się ani na jotę i wciąż razi pretensjonalnością, ale przynajmniej ma swoje stałe grono fanów. Zawiódł nadzieję **Totentanz**, który po znakomitym zeszłorocznym debiucie, powrócił z płytą najwyżej dobrą. Honoru polskiej muzyki bronili na szczęście weterani - płyty na dobrym poziomie nagrał Maleńczuk z **Homo Twist**, Waglewski z **Voo Voo** i Titus z **Acid Drinkers**. Pozytywne oceny zebrały też **Zakazane Piosenki** **Strachów na Lachy**, jednak druga z rzędu płyta z coverami musi budzić kontrowersje i obawy co do artystycznej przyszłości Grabaża. W rezultacie, najwięcej mówiło się o trudnym do zaklasyfikowania projekcie **Czesław Śpiewa**. Zawsze to jakieś światełko w tunelu. Oby nie okazało się pociągiem.
Dwanaście miesięcy i ani jednego prawdziwego zachwytu. Ani jednej płyty, do której czułbym, że będę wracał często i z przyjemnością. Ani jednej, która spowodowała ten specyficzny stan euforii, jaki często mam podczas poznawania nowej, ekscytującej muzyki. I wreszcie brak kandydatów do stania się klasyką. Chyba, że **Cradle of Filth**, albo **Metallica**... Zespół ten zaliczył w tym roku jeszcze jeden pozytyw - znakomity koncert w Chorzowie. I to właśnie występy na żywo pozostaną w mojej pamięci bardziej, niż zeszłoroczne płyty. Poza **Metalliką**, miałem okazję zobaczyć także niezwykle udany koncert **Iron Maiden** w Warszawie, oraz aż dwukrotnie występy **Scorpions**. Pierwszy, w Ostrowie Wielkopolskim, to dowód na to, że dobra muzyka sama się obroni - zespół był oklaskiwany przez stadion zapełniony po brzegi, mimo że media w Polsce kompletnie olały fakt, że ten koncert miał miejsce. Drugi, to wypad do londyńskiej Hammersmith Apollo, gdzie **Scorpions** na scenie wspomagali Michael Schenker i Uli Roth, a sam występ należał do najbardziej udanych, spontanicznych i żywiołowych, jakie widziałem - mimo 60-ciu lat na karkach muzyków.
Podsumowując, rok 2008 był rokiem wielkich nadziei i wielkich rozczarowań, niepozbawiony jednak pewnych pozytywów. Oby następny składał się tylko z nich.