Hey - Szczecin, 11.06.2010 r.
Piotr Rawski, 14-06-2010
Kto: **Hey**
Gdzie: Szczecin, Łasztownia
Kiedy: 11.06.2010 r.
//Szczecin leży nad morzem// – taką opinię słyszę często od mieszkańców innych (nawet nie tak bardzo odległych od Szczecina) części naszego kraju. Myślę więc, że na wstępie winien jestem drobne sprostowanie. Otóż, odległość między Szczecinem, a wybrzeżem w linii prostej wynosi około 50 kilometrów. Natomiast podróżując samochodem, dystans ten jest dwukrotnie dłuższy. Zatem Turysto przybywający do stolicy Pomorza Zachodniego, jeśli liczysz na morską kąpiel w Szczecinie – lepiej pozostaw swój strój plażowy w domu.
Niemniej jednak, mimo braku bezpośredniego dostępu do Bałtyku, za sprawą jeziora Dąbie, Odry i Zalewu Szczecińskiego, wody w Szczecinie dostatek. Pewnie właśnie między innymi dlatego miasto od wielu lat hucznie obchodzi Dni Morza. Impreza ta każdego roku przyciąga na miejscowe Wały Chrobrego wiele tysięcy osób. Trudno się temu dziwić – jest to bodaj jedyne wydarzenie masowe (no, może poza juwenaliami), które odbywa się tutaj regularnie. Niestety.
Dni Morza 2010 zorganizowano z naprawdę dużym rozmachem. Festiwalowe miasteczko rozpościerało się na wielkim obszarze szczecińskich doków – zarówno na położonych tuż nad Odrą, zabytkowych Wałach Chrobrego, jak i na dawnej, stoczniowej wysepce – Łasztowni. Dziesiątki straganów, punktów gastronomicznych, kilka scen, szereg przyjezdnych lunaparków, dźwig dla skoczków bungee, żaglowce, okręty wojenne – wszystko to robiło spore wrażenie. Ponadto, o rozmiarach imprezy niech świadczy fakt, że pierwszego dnia festiwalu Szczecin był praktycznie nieprzejezdny...
Oczywiście nie mogło zabraknąć również interesujących koncertów. I tak, 11 czerwca na scenie, w specjalnie przygotowanym na tę okazję namiocie na wyspie Łasztownia, wśród portowych żurawi i innych pozostałości po jeszcze niedawno kwitnącym tu przemyśle stoczniowym, zaprezentowała się szczecińska (a jakże!) grupa **Hey**. Wydawać by się mogło, że zespół, który zwykle koncertuje w tym mieście kilka razy w roku, obsługując niemal wszystkie ważne i mniej ważne miejscowe festiwale, nie wzbudza już w Szczecinie wielkiego zainteresowania. Nic bardziej mylnego - **Hey** najwyraźniej ma monopol na tutejszą publiczność, albowiem tak wielkich tłumów nie widziałem już dawno na żadnym szczecińskim koncercie. Średnia wieku zebranych była bardzo niska – przede wszystkim byli to nastolatkowe prawdopodobnie skuszeni wizją darmowej rozrywki. Niesprawiedliwe byłoby jednak stwierdzenie, że publika składała się z osób przypadkowych. Większość z nich świetnie się bawiła, entuzjastycznie reagując na kolejne utwory – nawet (a może przede wszystkim) na te najnowsze.
A to właśnie z nowych piosenek, z wydanej w zeszłym roku płyty pt. //**Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!**// w dużej mierze składał się koncert **Hey**. Występ rozpoczął się dźwiękami mocno rozszerzonego o część elektroniczną, zaśpiewanego przez Kasię Nosowską zza kulis //Vanitas//. Wokalistka pojawiła się na scenie wraz z kolejnym utworem - //Faza Delta//. Ogromnym (pozytywnym!) zaskoczeniem była oprawa świetlna koncertu. Tak dobrych efektów nie powstydziłby się niejeden zagraniczny zespół z międzynarodowymi sukcesami. Światła doskonale współgrały z naszpikowanymi elektroniką, nowymi piosenkami – których oprócz pierwszych dwóch numerów było jeszcze kilka – i co ważne – wszystkie wypadły znakomicie. Wyróżnić należy przede wszystkim pięknie zaśpiewane (w dużej mierze przez publikę), opowiadające (zdaniem Nosowskiej) o Szczecinie //Umieraj stąd//, tytułowy //Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!// oraz bardzo energetyczny pierwszy singiel z nowego albumu - //Kto tam? Kto jest w środku?//.
//Chiński urzędnik państwowy//, //Piersi ćwierć// i //Stygnę// również spotkały się z aplauzem zebranych, jednakże zlały się one nieco z innymi sennymi piosenkami, których tego dnia zespół wykonywał całe mnóstwo. Tak, koncert poza świetnym, żywiołowym (oczywiście jak na **Hey**) początkiem oraz dobrze znanym, wykonanym gdzieś w połowie //A ty?// był niestety... nudny. Bardzo jednostajna, nostalgiczna (żeby nie powiedzieć przygnębiająca) setlista wraz z przedłużaniem się koncertu coraz bardziej dawała się we znaki publiczności. Część osób odchodziła, inni po każdym utworze domagali się głośno //Teksańskiego// - i niewiele pomagały tu zapewnienia Nosowskiej, że ten utwór w końcu się pojawi – ale dopiero na końcu. I rzeczywiście, tak też się stało. Gdy upragniony przez wielu koniec wreszcie nadszedł, kolejna fala znudzonych oddaliła się w stronę budek z piwem i kiełbasą z grilla. Chciałbym napisać, że dezerterzy stracili wiele – niestety mam co do tego pewne wątpliwości. Bisy bowiem, z natury przecież najbardziej okazałe, nie przyniosły najmniejszego nawet ożywienia w prezentowanej muzyce. Zespół odegrał kolejnych kilka usypiających i zlewających się w jedność smętów, po czym ostatecznie pożegnał się z publicznością.
Trudno podsumować taki koncert. Z jednej strony potwierdziło się, że //**Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!**// to bardzo dobra płyta i wbrew moim obawom, piosenki z niej pochodzące doskonale sprawdziły się na żywo. Świetna oprawa koncertu, który wizualnie wypadł znacznie lepiej niż ten, który miałem okazję podziwiać dwa lata temu (no, może nie wspominając o "szmacianym worku", który wokalistka włożyła na siebie zamiast normalnego stroju). Muzycznie – również bez zarzutu, całkiem nieźle wokalnie (Nosowska nowe utwory śpiewa w nietypowy dla siebie, bardzo przyjemny sposób). Tylko ta setlista... Która w połączeniu z legendarnym już układem choreograficznym wokalistki (a’la słup soli – naprawdę, na palcach jednej ręki wskazać można było liczbę najdrobniejszych nawet ruchów, które wykonała podczas koncertu) zamiast bawić – usypiała.
Chociaż wbrew moim słowom, entuzjastyczna młodzież od początku do końca bawiła się doskonale. Może więc jestem podstarzałym zrzędą wymagającym szybkich rytmów do wzmocnienia akcji serca? Jest to całkiem prawdopodobne.