Encyklopedia Rocka

Testament, Megadeth, Judas Priest - Dublin, 10.02.2009 r.

Kto: **Testament**,**Megadeth**,**Judas Priest** Gdzie: Dublin, O2 Arena Kiedy: 10.02.2009 10 Lutego 2009, Dublin, O2 Arena. Tłum wielbicieli ciężkiego grania już czeka na otwarcie hali by dosłownie za kilkadziesiąt minut wziąć udział w prawdziwej, heavy metalowej uczcie. Na jednej scenie mają wystąpić trzy legendy ciężkiego brzmienia - **Testament**, **Megadeth** i **Judas Priest**. W tłumie chętnych do obejrzenia tego widowiska nieco nerwowe dyskusje. Czy Judasi zagrają //Breaking the Law// i inne evergreeny czy też odjadą z całym **Nostradamusem**? Czy ręka Dave'a Mustaine'a wytrzyma cały koncert? A co pokaże **Testament**? Godzina 18.00. Kolejka. Właśnie mają zacząć wpuszczać, a przy bramie jeszcze nikogo z obsługi. Co się dzieje? za 40 minut ma się zacząć, a tu hala pusta, bo wszyscy czekają na zewnątrz. 18.40 Skandal. Dopiero otwierają. Zanim cała ta banda wejdzie do środka minie dobre pół godziny (nie licząc tych, którzy jeszcze zaczekają, żeby na zewnątrz tańszym piwem się zmotywować do lepszej zabawy). Ok 18.50 Udało się wejść i... jasna cholera, Testament już kończy pierwszy kawałek. Organizatorzy dali ciała na całej linii. Kompletny brak szacunku dla zespołu i dla widzów. Do tego paskudne piwo... Zresztą w ogóle jeśli chodzi o organizację to nie zawiedli tylko ochroniarze stojący pod sceną. Mieli duże zapasy zimnej wody, żeby ratować słabnących od nadmiaru pomyj (przepraszam - piwa) widzów. Wszystkich rozrabiaków szybko i skutecznie usuwali - w ogóle dobrze się z nimi pracowało. Kolejna rzecz - publiczność. Było oczywiście sporo weteranów, ale pod sceną prym wiodła pijana gówniarzeria, na którą cały czas trzeba było uważać, bo albo się rozpychali, albo tracili przytomność waląc się wprost pod nogi, skutecznie rozpraszając uwagę i odbierając część przyjemności jaką mógłby dać taki koncert. Tyle narzekania. Czas na relację z występów. **Testament** - wielka klasa wykonawcza, ale nieco sztywno. Na ich usprawiedliwienie przemawia fakt, że to pierwszy koncert tej trasy, a do tego wspomniana sytuacja z publicznością. Pierwszych kilka piosenek zagrali dla niemal pustej hali. Szkoda, bo numery dobrali fajnie, muzycy całkiem nieźle się bawili i tylko nie potrafili jakoś zaprosić do tej zabawy publiczności (rzecz oczywista, ci, którzy przyszli specjalnie dla nich bawili się rewelacyjnie, ale niektórzy nie mogli się doczekać końca i kolejnych występów). Mimo wszystko swoje musieliśmy odskakać, wykręcić czuprynami i wywrzeszczeć, więc nie było tak źle. Gdyby nie to, co się wydarzyło później uznałbym nawet ten występ za bardzo dobry. A wydarzyło się niemało. **Megadeth** - po krótkiej przerwie na zniesienie dekoracji (dosłownie 15 minut) na scenę wkroczył Dave Mustaine ze swoją ekipą. Przed koncertem wiele osób kręciło nosami, że szkoda, że bez Ellefsona, że bez Friedmanna (niby był czas, żeby się z tą myślą oswoić, ale wiadomo - weterani mają sentyment do tamtego składu), jednakże z chwilą kiedy rozbrzmiały pierwsze dźwięki //Sleepwalker// zamilkli wszyscy malkontenci. Nawała ognia, która wydostała się z głośników (dźwiękowcy też się nie popisali, ale chyba nikogo na sali to nie obchodziło) zapierała dech w piersiach. Obecny skład świetnie rozumie się na scenie, doskonale się bawi grając razem i publiczność naprawdę ciepło ich przyjęła. Tym bardziej, że Dave złapał z nami doskonały kontakt. W przeciwieństwie do Chucka Billy'ego nie nazywał nas "madafakersami", nie napinał się tylko fajnie, z dużym luzem wciągnął parę tysięcy ludzi do wspólnej zabawy. Setlista też rewelacyjna. //Hangar 18//, //Take No Prisoners//, //Symphony of Destruction//, //Holy Wars// (już od połowy koncertu cała hala domagała się tego numeru, ale czekać na niego musieliśmy do samego końca), //Tornado of Souls//, //Peace Sells...// i inne killery wycisnęły z nas wszystkich tyle energii, że następnego występu oczekiwałem już z pewnym niepokojem - czy wytrwam do końca i nie padnę z wycieńczenia? Jeśli chodzi o rękę Rudego, to przez większą część koncertu można było spokojnie zapomnieć, że kiedyś miał z nią problemy. Chyba sam Mustaine o tym zapomniał, bo w //Symphony of Destruction// pozwolił sobie na tak szaleńcze solo, że przez chwilę musiał się skupić wyłącznie na śpiewaniu, bo wyraźnie zaczęła mu dokuczać. Potem jednak zagrał jeszcze dwa numery i... szok, to już koniec? Niestety, panowie wyszli jeszcze, żeby się ukłonić, rozdać kostki, pałeczki i zostawili nas z muzyką z taśmy. **Judas Priest** - o ile wymiana dekoracji między pierwszymi dwoma występami trwała kilkanaście minut, o tyle przygotowanie wszystkiego przed wejściem Priest zajęło ponad pół godziny. Całe szczęście, bo po zejściu ze sceny **Megadeth** trzeba było odpocząć. Ta chwila wytchnienia pozwoliła też zająć lepszą pozycję, już przy samych barierkach. W końcu kurtyna poszła w górę i ukazała się jakaś dziwaczna konstrukcja z całą masą wejść. Krótkie intro //Dawn of the Creation// i gitarzyści wybiegli na scenę grając //Prophecy//. O ile na płycie ten numer ginie w morzu beznadziei o tyle na żywo wypada całkiem przyjemnie. Tylko ten strój Halforda... Jakiś taki, świecący ni to habit, ni to szlafrok. Cóż, więcej z tego śmiechu niż zachwytów. No i ta nutka niepewności. Czy będzie więcej "nostradamusowego" Priest, czy już polecą starymi hitami. Na szczęście następny numer rozwiał wszelkie wątpliwości. Zagrali //Metal Gods//, a dalej to już miazga. //Eat Me Alive//, //Sinner//, //Breaking the Law//, //Hell Patrol//, //Painkiller// i inne zabójcze numery nie dawały zapomnieć na kim wzorowały się poprzednie dwie kapele. Cały zespół jak na koncertowych DVD, biegał po całej scenie, wygłupiał się, droczył z publiką. Doskonałe wrażenie zepsuły jednak kolejne numery z **Nostradamusa** (m.in. //Death// podczas którego Halford wyjeżdżał na scenę na czymś pomiędzy tronem a wózkiem inwalidzkim) oraz //Angel//. Brak natomiast było takich evergreenów jak //Living After Midnight//, //The Ripper// czy //Diamonds and Rust//. Przez chwilę nadzieje odżyły kiedy zespół wszedł na bisy, ale polecieli standardowym zestawem: //Hell Bent for Leather//, //Green Manalishi// i //You've Got Another Thing Commin'//. Teoretycznie gwiazdą miało być **Judas Priest** i pewnie dla wielu tak właśnie było. Na pewno doskonały kontakt z publiką, rewelacyjne wykonanie (choć Halford momentami dostawał zadyszki) no i sama legenda dawały powód do znakomitej zabawy. Zawiodła jednak setlista. Mimo sięgnięcia po takie numery jak //Dissident Aggressor// czy //Sinner//, to wstawienie //Angel// czy dobór numerów z ostatniego albumu (poza //Prophecy//, które naprawdę fajnie się wpasowało w repertuar) zostawiło pewien niesmak, czego nie da się powiedzieć o występie **Megadeth**, którzy dla mnie byli prawdziwą gwiazdą wieczoru.