Bryan Adams, Berlin 12.06.2011 r.
Piotr Rawski, 13-06-2011
Kto: **Bryan Adams**, Martin And James
Gdzie: Berlin, Zitadelle Spandau
Kiedy: 12.06.2011 r.
Setlista:
1. //House Arrest//
2. //Somebody//
3. //Here I Am//
4. //How Do Ya Feel Tonight//
5. //Can't Stop This Thing We Started//
6. //I'm Ready//
7. //Thought I'd Died and Gone to Heaven//
8. //Hearts on Fire//
9. //Let's Make a Night to Remember//
10. //18 'til I Die//
11. //Back to You//
12. //Summer of '69//
13. //(Everything I Do) I Do It for You//
14. //Cuts Like a Knife//
15. //It's Only Love//
16. //Please Forgive Me//
17. //When You're Gone//
18. //Heaven//
19. //The Only Thing That Looks Good on Me Is You//
Bisy:
20. //Run to You//
21. //You've Been a Friend to Me//
22. //Cloud #9//
23. //The Way You Make Me Feel//
Po wielomiesięcznym, solowym tournee Bare Bones Tour, **Bryan Adams** powraca do występów z zespołem. Co ważne, w Europie. Na jego tegorocznej trasie znalazła się także Polska (Rybnik, 13.06.2011), a mnie przypadło sprawdzić formę Bryana dzień wcześniej, w Berlinie.
Sporym atutem występu w stolicy Niemiec było jego miejsce - urokliwa, XVI-wieczna cytadela Zitadelle Spandau. Kto miał okazję widzieć DVD **Live At Slane Castle** (zespół **Adamsa** występuje tam na tle malowniczego irlandzkiego zamku), ten zrozumie. Jeden z najpopularniejszych wokalistów ostatnich dwóch dekad w urokliwej scenerii, a do tego piękna, słoneczna pogoda - czy można chcieć czegoś więcej?
Na początek spore zdziwienie - wielkość sceny. W porównaniu z konstrukcją, która przez kilka dni stawiana była w Rybniku, ta berlińska prezentowała się bardzo skromnie. Oczywiście, miejsca na instrumenty nie brakowało, podobnie jak i wolnej przestrzeni dla co bardziej ruchliwych muzyków, jednak trudno tu mówić o jakimkolwiek rozmachu. Generalnie zdaje się, że na naszych zachodnich sąsiadach obecność światowych gwiazd dawno już przestała robić jakiekolwiek wrażenie (i nie dziwota - wszak dzień wcześniej w tym samym miejscu grali **Roxette**, a już wkrótce wystąpią tam między innymi **Paul Simon** i **Robert Plant**) . Bardziej niż o scenę (brakowało nawet bocznych telebimów, bo tego co tam wisiało telebimami nazwać nie można) organizatorzy zatroszczyli się o garmażerkę, której rzeczywiście było pod dostatkiem (fast-foody, ryby, kiełbaski, napoje ciepłe i zimne - jednym słowem wszystko, czego dusza zapragnie). Ceny? Oczywiście niemieckie. I tu kolejne zaskoczenie. O ile zebrana publiczność początkowo zdawała się bardziej dbać o własne brzuchy niż o sam koncert, po nasyceniu się licznie stawiła się na dziedzińcu cytadeli, a później doskonale się bawiła, skacząc, klaszcząc i śpiewając. Średnia wieku - około 40 lat. Hmm... Zawsze postrzegałem **Adamsa** jako bożyszcze nastolatek, ale cóż... Najwyraźniej nastolatki w ostatnim czasie mocno wydoroślały.
Przed gwiazdą wieczoru na berlińskiej scenie zaprezentował się szkocki duet **Martn And James** - dwóch młodzieńców wykonujących melancholijne, akustyczne utwory. Chłopaki grają na gitarach akustycznych, obaj śpiewają (z wielkim zamiłowaniem do falsetu), czasem któryś uderzy w tamburyn czy bębenek. Ich kompozycje w zbyt dużej dawce (czytaj: większej niż dwa numery) jednak nużą, są jednostajne... Na wyróżnienie zasługuje jednak jedna //Crashing Into Love// - jedyna piosenka którą zdołałem zapamiętać. Warto posłuchać ze względu na bardzo ładną melodię i fajne harmonie wokalne.
Około godziny dwudziestej support zakończył swój występ, a na ekranie za sceną rozbłysły... wpisy z Twittera **Bryana Adamsa**. Trzeba przyznać - ciekawy zabieg, dzięki któremu fani z całego świata mają możliwość przesłania pozdrowień zebranym na koncercie. Szkoda tylko, że wpisów było kilka na krzyż...
Piętnaście minut później, dźwiękami świetnego, dynamicznego //House Arrest// rozpoczęło się właściwe show. Już po pierwszych taktach oczywiste stało się, że Bryan nie zamierza tego wieczoru zaserwować publiczności samych ballad. I dobrze, bo mimo pięćdziesięciu lat na karku i licznych zmarszczek na twarzy, jego występy to wciąż esencja rock'n'rolla. Zarówno on sam, jak i towarzyszący mu muzycy (no może z wyjątkiem przez cały występ zasmuconego, wyraźnie znużonego basisty) emanowali młodzieńczym wręcz entuzjazmem, biegając po scenie i wygłupiając się. Aż trudno uwierzyć, że był to piąty z rzędu pełnowymiarowy koncert grany dzień po dniu w ramach tej trasy. Czapki z głów!
Wokalnie **Adams** to także w dalszym ciągu potęga. Jego charyzmatyczny, chrypliwy głos przez trzydzieści lat kariery ani trochę nie stracił na brzmieniu czy mocy. Świadczy to o doskonałej technice - bo choć w czasie niemalże 2.5-godzinnego koncertu muzyk, bez żadnej taryfy ulgowej, darł się jak młodzieniaszek - o jakimkolwiek przeforsowaniu nie mogło być mowy.
**Adams** nie promuje obecnie żadnego wydawnictwa, a więc koncertowa setlista przybrała postać klasycznego "the best of". Dwadzieścia trzy kawałki, wśród których znalazły się zarówno rzeczy z lat 80., 90., jak i z ostatniej dekady. Szkoda, że zabrakło pozycji z dwóch ostatnich płyt muzyka, bo choć nie przyniosły mu one spektakularnego sukcesu komercyjnego, są to albumy jak najbardziej udane (szczególnie **Room Service** z 2004 roku). Nie narzekajmy jednak, bo naprawdę nie ma na co.
Doskonale wypadły zarówno klasyki takie jak //Heaven//, //Please Forgive Me//, //Can't Stop This Thing We Started//, //Summer of '69// czy zagrane na bis //Run to You//, jak i mniej znane kawałki (o ile można o którymkolwiek z nich tak powiedzieć) - nieco odświeżone ostatnio //I'm Ready//, albo kapitalne //Hearts on Fire//. Szczególny aplauz zebrało brawurowe wręcz wykonanie //It's Only Love// (rolę **Tiny Turner** przejął tu gitarzysta Keith Scott, świetnie zresztą asystujący Adamsowi wokalnie przez cały koncert) oraz //When You're Gone//, podczas którego - tradycyjnie - na scenie pojawiła się wyciągnięta przez **Adamsa** dziewczyna z publiczności. Trudno powiedzieć czy pewność siebie jest narodową cechą Niemców, czy może to atrybut tej konkretnej dziewczyny. W każdym razie Julia, bo chyba tak miała na imię, gwiazdowała na scenie bardziej niż **Mel C**, z którą Bryan pierwotnie wykonywał tę piosenkę. Ze śpiewem również nie było najgorzej.
Koncert zakończył się po około 140 minutach. Ostatnim utworem było wykonane przez **Adamsa** solo, pięknie zaśpiewane //The Way You Make Me Feel//, którym muzyk podziękował publiczności za ciepłe przyjęcie. Warto dodać, że wśród zebranych nie brakowało również Polaków. Części z nich udało się nawet znaleźć tuż pod sceną, gdzie wiwatowali na cześć wokalisty specjalnie przygotowaną na tę okazję biało-czerwoną flagą. W pewnym momencie znalazła się ona nawet na scenie, gdzie jednak nie wzbudziła zainteresowania Bryana i po kilku utworach w niezbyt ładny sposób pofrunęła w stronę fanów...
Podsumowując, niezwykle udany koncert - jakże różniący się od współczesnych występów większości weteranów. Fajnie było zobaczyć, że dla niektórych artystów upływ czasu najwyraźniej nie ma żadnego znaczenia.