Encyklopedia Rocka

Budgie - Szczecin, 21.04.2009 r.

Kto: **Budgie** Gdzie: Szczecin, Słowianin Kiedy: 21.04.2009 r. 21 Kwietnia 2009 roku. Dzień, a właściwie wieczór, w którym zostałem bezczelnie oszukany. Ale od początku. Zbliżała się godzina 19-ta, kiedy szczeciński klub Słowianin otworzył swoje podwoje i pierwsi widzowie, którzy przyszli na koncert legendarnej grupy **Budgie**, weszli do środka. Oczywiście do samego występu została chwila na zakup pamiątkowych gadżetów i napojów chłodzących. Napięcie powoli rośnie. Publiczność się zbiera. Wkrótce na scenę wszedł dyrektor Słowianina zapowiadając pierwszy zespół tamtego wieczoru a była nim legenda polskiego bluesa - **After Blues**. Kapela nie tylko została znakomicie przyjęta, ale również odpłaciła za ciepłe przyjęcie znakomitym występem. Mocne wejście w postaci //Riders of the Storm//, a potem kilka naprawdę energetycznych, rasowych bluesiorów okraszonych znakomitymi solówkami. No i tu trochę szkoda, że **Afer Blues** na zaprezentowanie się dostało tylko 25 minut. Grali świetnie i tak też zostali przyjęci, można było wykorzystać okazję i dać im trochę poszaleć, tym bardziej, że **Budgie** "dostało" ponad półtorej godziny. Przy takiej dysproporcji czasu spokojnie dałoby się jeszcze wykroić parę minut na 3-4 dodatkowe numery szczecinian. No ale my tu gadu gadu, a tymczasem techniczni już dłubali przy sprzęcie gwiazdy wieczoru. Jeszcze tylko kilka minut i doczekamy się, naszym oczom ukaże się żywa legenda muzyki heavy rockowej. Już dyrektor Słowianina schodzi ze sceny i... No chwila, chwila. To jakiś żart tak? Za perkusją siadł facet z wyglądu przypominający ochroniarza. Po bas sięgnął jakiś dzieciak, a dam sobie rękę uciąć, że z gitarą wyszedł na scenę Andrzej Nowak z **TSA**. Nagle błysnęły światła a z głośników buchnął szeroki strumień napalmu. A więc jednak. To nie żaden cover band, tylko autentyczne **Budgie**. Na przystawkę //Panzer Division Destroyed// i słowo daję, ta moc która buchnęła na nas z głośników bez większych trudności mogłaby naprawdę zniszczyć całą dywizję pancerną. Gąsienice, których rolę przejęła gitara Goldy'ego, miażdżyły wszystko co stanęło im na drodze. Pan Wiliams młócił w bębny jak gdyby nie tylko strzelał z armaty, ale jeszcze poprawiał karabinem maszynowym. Natomiast całą maszynerię napędzał potężny silnik w postaci gitary basowej Shelleya. Chwila odpoczynku? Jeszcze czego? Jeszcze nie zdążyliśmy się otrząsnąć, po pierwszym numerze, a już kolejny knockout w postaci //Guts//. Litości. Dopiero drugi numer, a w piersiach już brakuje tchu. Ale Walijczycy nie znają słowa litość. Raz po raz młócą słuchaczy potęgą, która dosłownie rozrywa głośniki. Ci goście nie biorą jeńców, a rannych dobijają przy użyciu bomby wodorowej. I nie robi im żadnej różnicy czy grają przepotężne (w aktualnej wersji) //In for the Kill//, czy, wydawałoby się, spokojne //Parents//. Nad listą kawałków nie ma się co rozpisywać, bo **Budgie** od dłuższego czasu serwuje ten sam zestaw starych hiciorów wspomagany trzema numerami z ostatniej płyty //We're living in a Cuckooland//. Tym, na co warto zwrócić uwagę, była atmosfera na scenie. Craig Goldy, najmłodszy z całej kapeli niebawem dobije 50-tki, a reszta jest o ok 10 lat starsza. Tymczasem cały czas miałem wrażenie, że to nie zasłużeni dla historii muzyki weterani, żywe legendy ciężkiego grania, tylko banda gówniarzy, która dopiero co dorwała się do gitar i zamierza podbić świat. Niesamowita energia rozpierająca cały zespół (szczególnie wątłego, z metra ciętego Shelleya) starczyłaby do zasilenia przez kilka godzin sporego miasta... Hej, co się dzieje?? Dlaczego oni już schodzą? Przecież minęło dopie... chwilka. Rany boskie, to już półtorej godziny. Ale co z //Breadfan//? Nie, tak się nie bawimy. //Budgie!!! Budgie!!! Budgie!!!// - ryczy szczecińska publiczność. Na bis dostaliśmy jeszcze wspomniane //Bredfan// przeplecione //Whiskey River//. Po tym fajerwerku na koniec czas już naprawdę odpocząć. Niespełna godzinkę później cały zespół już przebrany i odświeżony wyszedł do fanów podpisywać zdjęcia, pozować do zdjęć, a nawet chwilę pogadać, pożartować, pośmiać się. No i niby na co ja narzekam? Absolutnie na nic. Powiedziałem tylko, że zostałem oszukany i tak się stało. Po pierwsze miała przyjechać żywa legenda, a okazało się, że spotkaliśmy przemiłych facetów, z którymi można normalnie pogadać, pośmiać się i którzy nie tylko łakną komplementów ze strony publiczności, ale sami szczodrze je prawią.Po drugie mieli być na scenie weterani. Tymczasem panowie Shelley, Wiliams i Goldy mają już swoje lata, ale długa przerwa w regularnej działalności spowodowała, że wydawszy w 2006 roku kolejną płytę chyba poczuli się znów jak debiutanci. Może nawet lepiej, bo od lat nie widziałem tak kipiącego energią młodego zespołu. Czyli były to kłamstwa, ale były to, jak śpiewał sam Shelley w 1988 roku "Piękne kłamstwa" (Utwór //Beautiful Lies// (z ang. Piękne kłamstwa) pojawił się w 1988 roku na składance **Ecstasy of Fumbling**)